Jego życiorysem można by obdzielić wielu. Walczył w kampanii 1939 roku, dostał się do sowieckiej niewoli, przechodząc m.in. przez obóz w Kozielsku (stamtąd wywożono jeńców do Katynia). Z łagrów – przez Iran, Irak i Bliski Wschód – trafił pod Monte Cassino, po czym żołnierski szlak zawiódł go aż na Wyspy Brytyjskie. O kim mowa? O Stefanie Mustafie Abramowiczu, najstarszym polskim ułanie, odznaczonym właśnie na mocy decyzji prezydenta Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.
Choć w oficjalnych dokumentach jako data urodzin przyszłego żołnierza widnieje 20 lutego 1916 roku, powszechnie uważa się, że Mustafa Abramowicz przyszedł na świat ponad rok wcześniej – 20 stycznia 1915 roku (data urodzin została celowo zmieniona).
Rodzinną miejscowość – Kleck w województwie nowogródzkim – zamieszkiwali przedstawiciele różnych narodów i mniejszości etnicznych. Najwięcej było Żydów i Białorusinów (obecnie miejscowość leży w granicach Białorusi), ale od setek lat mieszkali tam też Tatarzy – wszyscy mieli obywatelstwo II Rzeczpospolitej. Sam Abramowicz, na co wskazuje pierwsze imię (Mustafa), wyznawał Islam. W Klecku swoje świątynie posiadali zarówno muzułmanie i żydzi, jak i katolicy oraz prawosławni.
Jako młody chłopiec wielokrotnie miał okazję przekonać się, co to ciężka praca. W wolnym od nauki czasie – a uczęszczał jednocześnie do dwóch szkół: polskiej powszechnej i muzułmańskiej, gdzie uczył się arabskiego i czytania Koranu – pomagał ojcu na roli i w garbarni. Z czasem jednak musiał porzucić edukację, aby zarabiać na chleb...
Czy już wtedy, jako nastolatek, marzył o mundurze? Wątpliwe, z pewnością jednak zdawał sobie sprawę, że powołanie do wojska to pewnego rodzaju szansa na przyszłość. Na dodatek w rodzinnej miejscowości Abramowicza stacjonował batalion Korpusu Ochrony Pogranicza. Z Klecka do granicy polsko-sowieckiej było zaledwie 15 kilometrów.
Po raz pierwszy zetknął się z armią w 1937 roku, gdy wstąpił do 13 Pułku Ułanów Wileńskich w Nowej Wilejce. Służba nie była łatwa, a warunki panujące w jednostce – wspominał po latach Abramowicz – niejednokrotnie urągały polskiemu żołnierzowi. Ułani byli jednak pełni nadziei, wszak przygoda z wojskiem miała trwać "tylko" dwa lata, ani dnia dłużej. 15 września 1939 roku mieli iść do cywila. Radość i oczekiwania z tym związane brutalnie przerwał jednak wybuch wojny. Nastał feralny 1 września...
Brat Mustafy, Bekir, także żołnierz Wojska Polskiego, został rychło wysłany na front. Mustafa walczył na Mazowszu i Lubelszczyźnie. Po 17 września, gdy wschodnie rubieże państwa przekroczyła Armia Czerwona, został skierowany do Wilna, a następnie pod granicę z Litwą. Na rozkaz dowódcy żołnierze weszli na teren sąsiedniego państwa, obawiali się bowiem, zupełnie słusznie, nieczystych intencji Sowietów. Nie mylili się, niebawem oddział został rozbrojony, a Polacy – wzięci do niewoli.
Tak zaczęła się wielomiesięczna udręka tysięcy polskich żołnierzy, pojmanych przez Armię Czerwoną. Wywożono ich na wschód, do sowieckich obozów; wielu z nich rozstrzelano. Abramowicz był w jednym z takich transportów. Szczelnie zaryglowany pociąg towarowy, jadący przez Mińsk i Smoleńsk, zatrzymał się dopiero na stacji Kozielsk. Wtedy jeszcze ta nazwa niewiele Polakom mówiła...
– Teraz, po spisie ewidencyjnym, zrozumieliśmy dokładnie, co mieli na myśli Sowieci, którzy powiedzieli nam przed jego rozpoczęciem: „Przesiejemy was. Grube ryby zostaną na wierzchu, a drobnica opadnie na dno”. I tak też zrobili – wspominał tatarski jeniec. Widział, jak NKWD sperauje polskich oficerów od szeregowych. Ci pierwsi byli pilnie strzeżeni. Niebawem ich życie miało dopełnić się... w zaciszu lasu, nad ogromnymi dołami śmierci.
Niżsi stopniem szczęśliwie uniknęli losu polskiej elity. Jesienią 1939 roku szczęście uśmiechnęło się do ułana – zmienił obóz, mógł pracować i liczyć lepsze niż dotąd posiłki. Po ataku niemieckim na Związek Sowiecki z czerwca 1941 roku jeńcy trafili do Starobielska. To był kolejny sowiecki obóz, w którym przetrzymywano niegdyś ofiary masowych mordów.
Nadzieję na odmianę losu przyniósł niespodziewanie koniec lipca 1941 roku – podpisanie tzw. układu Sikorski-Majski, było równoznaczne z amnestią. Setki tysięcy wyniszczonych fizycznie i psychicznie Polaków odzyskało wolność. Był wśród nich Abramowicz, który nie wahał się przed wstąpieniem do organizowanej właśnie polskiej armii. Komendę miał sprawować powszechnie szanowany gen. Władysław Anders. Doświadczony dowódca, który już nie raz sparzył się na Sowietach (dwa lata spędził w niewoli).
W ciągu swojego niespełna 3-letniego pobytu na nieludzkiej ziemi, zanim wiosną 1942 roku stanął na perskiej ziemi, Abramowicz – poza Kozielskiem i Starobielskiem – przeszedł przez: Krzywy Róg, Ostra Góra, Wiroczki, Czerlany, Jaworów, Lwów, Wołoczysko, Medyka, Tockoje nad Wołgą, Ottar koło Ałmaty, Taszkient, Samarkandę, Aszchabad i Krasnowodsk.
Po wydostaniu się ze Związku Sowieckiego, wraz z Armią Andersa wędrował przez Persję (Iran), Irak, Syrię, Palestynę i Egipt. Przez pewien czas był czołgistą w 1. Pułku Ułanów Krechowieckich 2. Warszawskiej Brygady Pancernej. Potem przyszedł czas na Włochy. Tam II Korpus Polski gen. Andersa miał walczyć z Niemcami u boku innych aliantów.
Krwawy sprawdzian bojowy ułan przeszedł w maju 1944 roku pod Monte Cassino. Atak polskich żołnierzy na ten silnie umocniony masyw okazał się wielkim sukcesem, ale przyniósł niebywałe śmiertelne żniwo.
Po wkroczeniu do Bolonii, jeszcze w maju, finał kampanii włoskiej stał się oczywistością. Wojna zmierzała ku końcowi, żołnierze nie kryli radości, ale zdawali sobie sprawę, że ich ojczyznę zawczasu zajęli Sowieci wspierający polskich komunistów. – Czuliśmy się moralnie oszukani, nie wiedzieliśmy co dalej zrobić z naszym życiem – relacjonował Abramowicz. Nie zdecydował się wracać do Polski, zresztą doskonale pamiętał sowiecką "pomoc" w 1939 roku, a jego Kleck weszło w skład jednej z sowieckich republik. W połowie 1946 roku, wraz z tysiącami innych podwładnych gen. Andersa, ale i samym dowódcą, popłynął do Wielkiej Brytanii.
Mieszka tam do dziś. Tam założył rodzinę, choć o ojczystych stronach nie zapomniał – kilkukrotnie udało mu się nawet odwiedzić miasteczko, w którym się urodził i wychował. – Po przybyciu (w 1991 roku - red.) ogarnął nas smutek, rozpacz chwyciła za serce, gdyż cały pokoleniowy dorobek pradziadków, dziadków i rodziców mojej żony został doszczętnie rozgrabiony przez komunistów. Z całego majątku ocalały tylko dwa zniszczone domki – wspominał z rozżaleniem. Z trudem, podkreślał, udało mu się wtedy powstrzymywać łzy.
Po latach, w opublikowanych wspomnieniach, stwierdza, że "urodził się pod szczęśliwą gwiazdą". Dziś jest ojcem i dziadkiem. Choć Anglia to jego "druga ojczyzna", to Polskę ma w sercu na pierwszym miejscu. Dopiero jednak w wieku 101 lat doczekał się uhonorowania przez najwyższe władze państwowe.
Na mocy decyzji Andrzeja Dudy otrzymał Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski. Odznaczenie wręczył w Konsulacie RP w Manchesterze prezydencki minister Krzysztof Szczerski. Wcześniej, na początku roku, Abramowicz został awansowany na porucznika (pierwszy awans oficerski otrzymał w 2000 roku). To bohater, o którym trzeba mówić.
Pamiętam, jak w ten dzień wyszliśmy z koszar na plac ćwiczebny, wyciągnęliśmy ostrą amunicję i usłyszeliśmy warkot samolotu. Nie mogliśmy rozpoznać, czy to nasz, czy niemiecki samolot (...). Dopiero jak zrzucił kilka bomb na stację kolejową w Nowej Wilejce, zorientowaliśmy się, że była to maszyna nieprzyjaciela. Kiedy zawrócił i przelatywał nad naszymi koszarami, wtedy całą trzydziestoosobową grupą oddaliśmy do niego po kilka strzałów z naszych ręcznych karabinów kbk. Później zastanawialiśmy się, czy lotnik zauważył naszą obronę przeciwlotniczą i się z niej nie uśmiał. Odlatując, nie zrzucił więcej bomb, pewnie już ich nie miał.
"Droga mojego życia", wyd. Muzułmański Związek Religijny w RP
Stefan Mustafa Abramowicz
Bardzo przykro było patrzeć na nas, rozbrojonych żołnierzy, którzy jeszcze kilka dni temu szli walczyć o swój kraj. Miejscowa ludność życzyła nam wszystkiego dobrego. A my szliśmy ze spuszczonymi głowami, jakbyśmy wstydzili się, że nie spełniliśmy oczekiwań swojej ojczyzny. Otaczali nas gęsto sowieccy bojcy, którzy co rusz wykrzykiwali: „Nie ociągać się! Bo będę strzelać!”. Tak oto zakończyły się nasze wojenne działania na froncie.
"Droga mojego życia", wyd. Muzułmański Związek Religijny w RP
Stefan Mustafa Abramowicz
Znalazłem się na jednym z pierwszych okrętów, który płynął do Iranu. Pamiętam, jak ukazał nam się na horyzoncie ląd tego kraju, dla mnie pełen nadziei i wolności. Dopłynęliśmy do wolnej ziemi i zaraz nasz okręt został zakotwiczony i przycumowany w małym miasteczku portowym, zwanym Pahlevi. Po kilku godzinach zaczęliśmy się wyładowywać. Panował wśród nas jakże inny nastrój niż w Związku Sowieckim. Nikt nie czuł się już więźniem, tylko człowiekiem wolnym.
"Droga mojego życia", wyd. Muzułmański Związek Religijny w RP
Stefan Mustafa Abramowicz
Ludność włoska przyjęła nas jako swoich wybawicieli, byli bardzo dobrze do nas nastawieni. Gdziekolwiek się pojawialiśmy, od razu przychodziły kobiety i dzieci, które częstowaliśmy czekoladą i różnym jedzeniem. W dowód wdzięczności prały naszą bieliznę i oddawały czystą oraz wyprasowaną. Bardzo nam to ułatwiało życie.
Stefan Mustafa Abramowicz
Do dzisiaj pamiętam, z jaką dumą i szczęściem patrzyliśmy na naszą biało-czerwoną flagę wbitą na samym szczycie. Wielu z nas płakało ze szczęścia, zdawaliśmy sobie sprawę, że na wieki zapisaliśmy się chlubnie w historii, a nasz dowódca generał Władysław Anders stał się bohaterem i jeszcze za życia był dla nas człowiekiem-legendą, o którym układano wiersze i piosenki.
"Droga mojego życia", wyd. Muzułmański Związek Religijny w RP