Słowo „rezolucja” może brzmieć poważnie, ale trzeba być bardzo naiwnym, żeby wierzyć, że wpłynie to na decyzje polskiego rządu. Parlament Europejski lubi sobie podyskutować na temat państw członkowskich, ale już nie raz jego rezolucje były zwyczajnie ignorowane.
Trybunał Konstytucyjny, media publiczne, ustawa o policji, służba cywilna i plan wycinki w Puszczy Białowieskiej. Te gorące nad Wisłą tematy poruszano także podczas głosowania nad rezolucją w Parlamencie Europejskim.
Ostatecznie eurodeputowani wezwali polski rząd do „przestrzegania, opublikowania i pełnego oraz bezzwłocznego wykonania orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego" oraz do zrealizowania zaleceń Komisji Weneckiej. Brzmi poważnie, ale nikt w Prawie i Sprawiedliwości się tym nie przejmie. Ktoś wyrazi oburzenie, ktoś coś podpisze, będzie kilka dyskusji, ale dominującym gestem będzie wzruszenie ramionami. Takie rzeczy już nie raz się działy.
O co chodzi z tymi obradami i co z nich wynika?
– Te obrady są wynikiem nadmiernego zainteresowania Parlamentu Europejskiego sprawami, które dzieją się w jednym z państw członkowskich, a które nie należą do jego kompetencji. Moim zdaniem eksploatowanie tematu rzekomego zagrożenia demokracji w Polsce przy obecnych problemach takich jak kryzys imigracyjny czy tzw. „brexit” to przesada – tłumaczy dr hab. Piotr Wawrzyk z Instytutu Europeistyki Uniwersytetu Warszawskiego.
Nie oznacza to, że należy całkowicie zlekceważyć Parlament Europejski. Jest ważną instytucją tworzącą prawo europejskie, ale ma tendencję do zajmowania się sprawami, które nie leżą w jego kompetencji, a jego rezolucje w tym przypadku najczęściej nie mają mocy wiążącej.
– Rezolucje PE, w przeciwieństwie np. do dyrektyw, z definicji nie mają mocy wiążącej. Nie zastosowanie się do dyrektywy jest łamaniem prawa unijnego i stanowi podstawę do podania państwa członkowskiego, które tak robi przed europejski Trybunał Sprawiedliwości. Rezolucje odrywają inną role, są elementem europejskiej "soft power", stanowią narzędzie miękkiego nacisku, wpływają na opinie środowiska międzynarodowego i opinii publicznej – wyjaśnia dr Małgorzata Bonikowska z Centrum Stosunków Międzynarodowych.
Rezolucja to dokument wzywający do działania. W przypadku unijnego parlamentu najprościej rozumieć ją jako zajęcie stanowiska w danej sprawie.
– Mówiąc inaczej, co do zasady państwo członkowskie nie musi realizować tego, co Parlament przyjmie w formie rezolucji. Tam, gdzie są to sprawy pozostające wyłącznie w kompetencji państwa, oraz, które są nie na rękę lokalnemu rządowi - są zazwyczaj ignorowane – dodaje dr Wawrzyk.
Francuzi też ignorowali rezolucje
Wystarczy przypomnieć kwestię wydalenia Romów z Francji w 2010 roku. Francja jakoś specjalnie nie przejęła się opinią wydaną przez Parlament Europejski.
– Z perspektywy polskiego obywatela obrady mają niewielkie znaczenie. Nic to nie zmienia, ani w żaden sposób nie wpływa na spór polityczny w Polsce. W mojej opinii, może to jedynie pogorszyć wizerunek UE w oczach Polaków, którzy są nadal jednymi z największych euroentuzjastów – ocenia dr Wawrzyk.
Art. 7. Traktatu o Unii Europejskiej
3. Po dokonaniu stwierdzenia na mocy ustępu 2, Rada, stanowiąc większością kwalifikowaną, może zdecydować o zawieszeniu niektórych praw wynikających ze stosowania Traktatów dla tego Państwa Członkowskiego, łącznie z prawem do głosowania przedstawiciela rządu tego Państwa Członkowskiego w Radzie. Rada uwzględnia przy tym możliwe skutki takiego zawieszenia dla praw i obowiązków osób fizycznych i prawnych. Obowiązki, które ciążą na tym Państwie Członkowskim na mocy Traktatów, pozostają w każdym przypadku wiążące dla tego Państwa.
Czytaj więcej
Rezolucja a twarda rzeczywistość?
W praktyce, jeśli rezolucja będzie miała wpływ na rzeczywistość to pośredni – jako jeden z argumentów przeciwko polskiemu rządowi, który pozwoliłby na zastosowanie środków przewidzianych w art. 7 Traktatu o Unii Europejskiej.
– W warstwie prawnej rezolucja PE nie owocuje żadnymi bezpośrednimi skutkami prawnymi. Jest jednak jednym z argumentów dla Komisji Europejskiej, podobnie jak opinie Komisji Weneckiej, do kontynuowania procedury kontroli praworządności i przejścia do jej ostatniego, trzeciego etapu – prognozuje dr Bonikowska.
Oznacza on uruchomienie przepisów, które umożliwią zastosowanie wobec państwa członkowskiego mechanizmu zapobiegawczego lub sankcji, z których ostatecznością jest odebranie państwu prawa głosu w Radzie UE.
– Procedura kontroli praworządności jest w tym kształcie stosowana po raz pierwszy i wielka szkoda, że testujemy ją na przykładzie Polski, i to w dodatku w tak ważnym dla przyszłości Unii Europejskiej czasie. Zamiast więc być w sercu negocjacji o jej nowym kształcie, tłumaczymy się z sytuacji wewnętrznej i stawiamy w opozycji. W mojej opinii, jednak do sankcji nie dojdzie, ponieważ sytuacja w UE jest obecnie tak skomplikowana, że instytucjom unijnym zależy przede wszystkim na utrzymaniu integralności UE a nie otwieraniu kolejnych frontów – komentuje dr Bonikowska.
Poza tym, żeby było to jednak możliwe, musiałoby dojść do jednomyślności w Radzie Europejskiej, w której zasiadają szefowie rządów. Dlatego jest to bardzo mało prawdopodobny scenariusz. Krótko mówiąc - Unia swoje, a PiS swoje.