Reklama.
Sądowe pisma kojarzą się zazwyczaj z całą masą paragrafów i cytatów z przeróżnych kodeksów. Tu też, owszem, znajdziemy odwołania do źródeł prawa. Ale w tych uzasadnieniach to nie one grają główną rolę. Panie, panowie – poznajcie: oto prawdziwe dzieła sztuki sądowej.
Zarzuty podniesione w apelacji są nieprzekonywujące.
Przede wszystkim, lansowana przez oskarżonego i jego żonę A.M. wersja, jakoby to A.M. prowadziła samochód, wjechała do rowu, po czym uciekła do lasu pozostawiając męża w samochodzie jest w sposób oczywisty nielogiczna i dlatego została odrzucona. Nie jest więc prawdą twierdzenie apelanta, że jedynym powodem nie dania wiary A.M. było to, że jest osobą najbliższą dla oskarżonego.
Przypomnijmy, że według tej dosyć zabawnej wersji A.M. bez żadnego sprzeciwu zdecydowała się w nocy zawieźć swojego kompletnie pijanego męża na stację paliw, aby ten mógł sobie (około północy) kupić papierosy. Już to wydaje się mało prawdopodobne, a na pewno jest nielogiczne, przecież A.M. w takiej sytuacji mogłaby sama pojechać na stację paliw po papierosy, a towarzystwo pijanego męża nie było jej do niczego potrzebne.
Dalej ta opowieść staje się jeszcze bardziej absurdalna. Otóż po wjechaniu do rowu i nakrzyczeniu na nią przez męża A.M. miała uciec do pobliskiego lasu nie wzywając pomocy, nie troszcząc się o los samochodu i męża i pozostawiając w stacyjce pojazdu kluczyki. Jest to niedorzeczne. Przecież na początku tej historii A.M. jawi się jako kochająca, uczynna i dobroduszna żona, dla której nocna wycieczka po papierosy dla pijanego męża to nic nadzwyczajnego i niczym Penelopa jest gotowa do poświęcenia się dla małżeństwa. Co prawda przywołana mityczna postać miała na męża czekać wiernie przez 20 lat odpierając zaloty adoratorów, gdyż w tym czasie ten walczył na wojnie trojańskiej, a potem przemierzał morza zmagając się z losem i wolą bogów, a A.M. miała tylko pojechać po papierosy bo jej pijany maż miał taką zachciankę, ale jakie czasy taki Odyseusz i Penelopa (o tempora o mores jakby zakrzyknął Cyceron). Nadmienić należy, że wszystkie te mity (Iliadę, Odyseję, oraz historię wspólnego pojechania przez małżonków M. po papierosy) Sąd Okręgowy uznaje za równie mało prawdopodobne, przy czym Homerowi oddać należy, że stworzył dzieła wybitne i nieocenione pod względem wpływu na kulturę i sztukę, a małżonkowie M. na szczęście nie.
Wracając jednak na grunt rozpoznawanej sprawy zastanowić należy się, cóż się niby stało, że ta dobra kobieta ( A.M.) kilka minut po okazaniu swej małżeńskiej miłości, dobroci i skłonności do poświęceń porzuciła męża w rozbitym samochodzie, nie zatroszczyła się o jego bezpieczeństwo, nie wezwała pomocy, a w dodatku pozostawiła w samochodzie kluczyki, choć chwilę wcześniej tak roztropnie zadbała o to, aby jej małżonek nie prowadził samochodu? Nie stanowi wytłumaczenia tej zmiany postawy twierdzenie świadka, że była w szoku, bo najpierw wyskoczyła jej na drogę sarna w wyniku czego wjechała do rowu, a potem mąż na nią nakrzyczał – jej zachowanie byłoby skrajnie nieracjonalne nawet w takich okolicznościach.
Ponadto wręcz satyrycznie brzmi wersja, że A.M. w tej sytuacji uciekła do lasu. Zapewne czytając powieści historyczne Henryka Sienkiewicza oskarżony i jego żona utrwalili sobie wiedzę, że w sytuacjach zagrożenia chłopi uciekali do lasu, ale zapomnieli, że dotyczyło to najazdów szwedzkich, tatarskich i kozackich mających miejsce kilkaset lat temu, a nie bardzo pasuje do sytuacji wjechania samochodem do rowu w centrum Polski w XXI wieku. Gdyby faktycznie A.M. prowadziła samochód, gdyby faktycznie po wjechaniu do rowu postanowiła uciekać przed mężem (pomijając omówioną wcześniej kwestię nieracjonalności takiego zachowania), to nie szukałaby schronienia w lesie, tylko udałaby się poboczem drogi do pobliskiego domu (bo daleko nie odjechała, zresztą zeznała, że po wszystkim tak właśnie wróciła do domu), albo zatrzymywała przejeżdżające pojazdy z prośbą o pomoc (bo takie były, o czym szerzej za chwilę).
Ponadto przy założeniu, że była to tak płochliwa kobieta, że uciekała z samochodu, bo mąż na nią nakrzyczał, to raczej nie udawałaby się o północy do ciemnego lasu. Opowieść ta jest tym bardziej niedorzeczna, że A. M. zeznała, jakoby przebiegła 300 metrów do linii lasu, potem w tym lesie ukrywała się obserwując drogę (zapewne chcąc oddać cześć wspomnianym poprzednim pokoleniom naszych rodaków ukrywającym się po chaszczach przed wrażymi wojskami), widziała przyjazd policji, ale nawet wówczas nie wyszła z lasu (mimo, że była trzeźwa) tylko udała się do domu. Ta absurdalna wersja została wymyślona przez oskarżonego i jego żonę tylko w jednym celu – aby jakoś wytłumaczyć, dlaczego przejeżdżający krótko po wjechaniu samochodu prowadzonego przez oskarżonego do rowu tamtą drogą świadkowie nie widzieli żadnego pieszego poruszającego się poboczem.
Dlatego małżonkowie M. wymyślili ucieczkę żony do lasu nie bacząc, że ta linia obrony w tym momencie przekracza już takie granice nonsensu, że trudno ją traktować inaczej niż w kategoriach humorystycznych.
Wszak oskarżony mógł dźwigać składający się na tę kwotę bilon, bo cieszył go słodki ciężar pieniędzy, mógł wypychać banknotami materac, bo usypiał tylko słysząc ich powabny szelest, mógł wreszcie po prostu co wieczór patrzeć na rosnący stos żywej gotówki, bo parafrazując słowa pewnej reklamy widok pieniędzy (nawet nie swoich) go uspokaja. (...) Jeżeli odrzucimy absurdalną hipotezę, że oskarżony bilon stracił puszczając nim kaczki po wodzie, a banknoty zużył na przypalanie cygar, to oznacza, że musiał te pieniądze na coś wydać.
Pozostaje odpowiedzieć na pytanie, czy około 6 sekundowa wymiana spojrzeń to "udzielenie niezwłocznej pomocy ofierze wypadku" w rozumieniu art. 93 § 1 kw. (...) Cóż bowiem można zrobić przez 6 sekund? – wymienić z kimś krótki męski uścisk dłoni (czego zresztą obwiniona nie zrobiła), klepnąć kogoś po ramieniu (co zresztą nie miało miejsca), zaciągnąć się papierosem (co nie miało miejsca i akurat dobrze, wszak palenie szkodzi, a potrącony rowerzysta był niepełnoletni) – jednak takie zachowania i tak nie byłyby udzielaniem niezwłocznej pomocy ofierze wypadku.
(...) pracownicy sami z siebie nie wchodziliby na śliski dach w zimny, ponury poranek, skoro mogli "bezkarnie" pozostać na dole i spędzać czas na słodkim nieróbstwie (bezkarnie, gdyż polecenie pozostania na dole wydał im z uwagi na złe warunki atmosferyczne brygadzista zanim na telefoniczne wezwanie oskarżonego nie udał się na inny plac budowy). M.T. sam z siebie nie mógłby zmienić takiego polecenia brygadzisty (czasy przodowników pracy skutecznie nawołujących lud pracujący do wzmożonego wysiłku minęły bowiem bezpowrotnie).
Oczywiście czytelnik tego uzasadnienia może zadać w tym miejscu pytanie, co miał Sąd Rejonowy w takiej patowej sytuacji zrobić? Zdaniem Sądu Okręgowego sytuacja wcale nie była "patowa", choć niewątpliwie bardzo trudna (trzymając się ten nomenklatury, był to już szach, ale jeszcze nie mat).