Uważają, że coś im się należy od państwa, choć sami nie płacą podatków. Są ofiarami losu – tak Mitt Romney określał wyborców Baracka Obamy. To słowa równie kontrowersyjne, co w pewnym stopniu prawdziwe. Niestety, na partie obiecujące opiekę państwa głosują w dużej mierze właśnie "ofiary losu".
O prawdziwości słów Romneya rozmawiamy z profesorem Henrykiem Domańskim, socjologiem, dyrektorem Instytutu Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk, a także kierownikiem Zespołu Badania Struktur Społecznych. Wypowiedź Mitta Romneya można przeczytać tutaj.
Mitt Romney nie powiedział przypadkiem prawdy? O ludziach, którzy są ofiarami, nie płacą podatków i dlatego wyciągają rękę do państwa – a w efekcie głosują na Baracka Obamę?
Prof. Henryk Domański: Uściślijmy, że te klasy niższe, które miał na myśli Romney, to kategoria dość
zróżnicowana. Są tam ludzie żyjący w skrajnym ubóstwie, dziedziczący biedę, czyli tzw. underclass, i znacznie szersza kategoria osób jakoś wiążących koniec z końcem, głównie robotników, usytuowanych wyżej w hierarchii społecznej, ale jeszcze nie klasa średnia.
Przy czym reprezentanci pracujących klas niższych na pewno płacą podatki. Bo muszą. Ale to prawda, że są roszczeniowi. Wyciągają rękę po pieniądze, uważają, że coś im się od państwa należy i oczekują pomocy od innych. Z punktu widzenia diagnozy rzeczywistości społecznej, Romney powiedział pewną prawdę.
Myślą, że coś im się należy, bo system ich wykorzystuje, czy po prostu im się nie chce – i dlatego oczekują pomocy państwa?
Część wierzy, że ktoś ich wykorzystuje, ale część żyje w przekonaniu, że taki jest świat i trzeba się z tym pogodzić. Faktem jest, że przekonania te są źródłem bierności i braku chęci do wydobycia się z tego stanu. Z czego biorą się oczekiwania, że tylko pomocna ręka zapewni im egzystencję. W związku z tym wybierają przywódcę politycznego, który coś im da, albo – tak jak Obama – przynajmniej obieca.
Określenie "ofiary losu" jest wobec nich niesprawiedliwe? Czy faktycznie są to nieudacznicy?
To trafne, aczkolwiek skrótowe określenie. I nawet nie jest obraźliwe. Oni po prostu nie potrafią radzić sobie z losem, stawić czoła przeciwnościom.
Tę prawidłowość zauważoną przez Romneya da się odnieść do Polski, innych krajów? Pod tym względem chyba USA nie są wyjątkowe.
To jest prawidłowość uniwersalna, ma zastosowanie również w Polsce. Chociaż, jeżeli chodzi o underclass, to dopiero się ona formuje. Wspólną cechą tej kategorii – ludzi wykluczonych, lub czujących się takimi i przekonanych, że są dotknięci złym losem – jest słaba pozycja rynkowa. Nie mają „kapitału” edukacyjnego i kulturowego, który pozwoliłbym im na podjęcie wysiłku, więc szukają wsparcia u państwa, w instytucjach opieki społecznej, czy „kogoś”, zajmującego się rozwiązywaniem takich problemów. Wielu z nich wybiera taką „prosocjalną” strategię, bo jest ona łatwiejsza. Dla nich jest to racjonalne, żeby polegać na innych.
Racjonalnie politycznie czy ekonomicznie?
System opieki socjalnej – w Polsce i wielu innych krajach – powoduje, że jest to dla nich racjonalne głównie ekonomicznie. Ale kategoria ta jest też świadoma swojej siły
politycznej, ludzie ci wiedzą, że partie ich identyfikują jako zbiorowość o określonych roszczeniach. I dlatego oddają głosy na tę partię, która obieca im najwięcej.
Dla partii więc też jest racjonalnie promować socjal. Przynajmniej politycznie się to opłaca.
Żadna partia, z własnej woli, nie zrezygnuje z takiej liczby głosów. Pod tym względem partie różnią się tylko kompromisowością wobec roszczeń i wolą do ustępstw. Najmniej ustępliwa, z założenia, powinna być partia rządząca. I w przypadku PO to się sprawdza, próbuje być ona konsekwentna w ograniczaniu wydatków socjalnych.
A najbardziej skłonny do dawania obietnic jest…
Najbardziej skłonny do deklarowania pomocy dla wykluczonych i ubogich jest, oczywiście, PiS. Prawo i Sprawiedliwość to najbardziej pro-socjalna partia, pod tym względem wręcz lewicowa – chociaż światopoglądowo jest prawicowa. To pewien paradoks naszej sceny politycznej i PiS-u.
Niemniej PiS za krótko był u władzy, żeby móc ocenić, jak długo trwało by u nich takie podejście. Może na pewnym etapie sprawowania władzy, formacja ta zajęłaby bardziej realistyczne stanowisko, podejmując decyzję o przeprowadzeniu głębokich reform systemowych, które okazałyby się bolesne. Na korzyść PiS-u przemawia konsekwencja w głoszeniu postulatów obrony interesów ludzi wykluczonych, poniżanych i biednych – co pozwalałoby sądzić, że może realizowałby te hasła w praktyce rządzenia.
Ale w Polsce raczej żaden polityk nie powiedziałby, nawet zagorzały wróg PiS-u, że tacy wyborcy to ofiary losu.
W Polsce raczej nikt by tak nie powiedział. Palikot mógłby, ale i on musi dbać o tę część
elektoratu i raz na jakiś czas wykonuje jakieś ruchy w ich stronę.
PiS wobec tej grupy używa określenia "Polska solidarna". To identyfikuje tych ludzi nie tylko z perspektywy ekonomicznej, ale i historyczno-politycznej.
I związek "Solidarność" jest dla nich jakimś symbolem. Komunizm utrwalił ten podział, mentalność tej grupy ludzi?
W świetle międzykrajowych badań porównawczych rysuje się bardzo wyraźna prawidłowość. W społeczeństwach postkomunistycznych, jeśli analizować postawy ludzi w takich kwestiach, jak to, czy państwo powinno im pomagać, poparcie dla takich postaw roszczeniowych jest zdecydowanie większe niż w społeczeństwach zachodnich. W tym sensie, jest to jakieś dziedzictwo poprzedniego systemu. Zresztą niska stopa życiowa tych ludzi jest w znacznym stopniu konsekwencją funkcjonowania przez 40 lat w systemie komunistycznym i dziedziczenia „kapitału bezradności” do chwili obecnej.
Wraz z wymieraniem pokolenia wychowanego w komunizmie postawy te staną się słabsze, chociaż na pewno nie znikną, bo wpływ systemu komunistycznego jest tylko jednym z uwarunkowań tych postaw.
Najbardziej skłonny do deklarowania pomocy dla wykluczonych i ubogich jest, oczywiście, PiS. Prawo i Sprawiedliwość to najbardziej pro-socjalna partia, pod tym względem wręcz lewicowa – chociaż światopoglądowo jest prawicowa. To pewien paradoks naszej sceny politycznej i PiS-u.