Ze zdjęcia patrzy na nas soczysty, apetyczny hamburger ze świeżymi warzywami, w rumianej i chrupiącej bułce, a do niego porcja złocistych frytek. Bierzemy! I dostajemy... marną, płaską bułę, ledwo widoczny kotlet i zwiędłą sałatę, a do tego porcję żółtych patyków imitujących pachnące frytki, po których pozostaje obejść się smakiem. Mimo że mamy prawo protestować, odchodzimy z grymasem.
Rzadko kiedy w restauracjach znajdziemy zdjęcia serwowanych dań. To raczej domena barów szybkiej obsługi, fast foodów, pizzerii, kebabów, cukierni i lodziarni. Jednak jeśli już takowe fotografie potraw i deserów przykują naszą uwagę, wzbudzą w nas apetyt i skusimy się na zakup, przeważnie przeżyjemy rozczarowanie. Rzadko kiedy zamówione jedzenie wygląda jak to kuszące na zdjęciu. A my zamiast protestować, bierzemy to co nam dają.
Danie ze zdjęcia
Fotografie dań nie są specjalnie popularne w knajpach i restauracjach, bo są uznawane za mało eleganckie.
– W restauracjach buduje się raczej pewną tajemnicę – w karcie jest hasło, zagadkowa nazwa, tak, że nawet do końca nie wiemy, co zamawiamy i co z tego wyniknie. W większości restauracji budowana jest raczej atmosfera napięcia – mówi Basia Starecka, krytyczka kulinarna, autorka bloga nakarmionastarecka.pl.
Kucharz Robert Makłowicz bary i restauracje, które reklamują się fotografiami dań, omija szerokim łukiem. – Jak widzę zdjęcia na zewnątrz to nie wchodzę do środka. Jedzenie nigdy nie wygląda tak, jak w rzeczywistości. Najczęściej jest też niedobre. To łopatologiczne podejście, ale na szczęście to tylko margines – twierdzi Robert Makłowicz. – Zdjęcia są przydatne w kartach np. w Hong Kongu, gdzie wszystko jest po chińsku, a tak chociaż wiemy, czy zamawiamy zupę czy drugie danie. Ale w tym przypadku to raczej informacja niż kreacja – dodaje kucharz.
Co z tym zamówieniem
Większość z nas nie bardzo potrafi walczyć o swoje prawa w knajpach i restauracjach. – Jesteśmy w tej kwestii dosyć zastraszonym narodem, zupełnie nieoswojonym z prawem do narzekania na jedzenie. Nie protestujemy, jak dostajemy jedzenie, które wygląda inaczej niż na zdjęciu. Nie protestujemy też, jak zamówione danie jest przypalone albo zimne – zauważa Basia Starecka. – Rzadko który talerz wraca na kuchnię. Jak jesteśmy czymś rozczarowani to pokażemy grymas na twarzy, ale nic więcej – dodaje.
Krytyczka przyznaje, że jak sama zwraca uwagę kelnerom są zupełnie zaskoczeni i z ich ust padają koronne zdania: "Nikt nam o tym wcześniej nie mówił!", "Nikt się wcześniej nie skarżył". Zamiast "przepraszamy!" czy "jak możemy to pani wynagrodzić?", pojawia się foch i oburzenie.
Nawet, jak już się zgłosi, że z daniem coś jest nie tak, to rzadko kiedy możemy liczyć na alternatywę. – Za przypalone ziemniaki po prostu ostatecznie nie zapłaciłam, bo nikt nie zaproponował mi nic w zamian. Podobną sytuację miałam, kiedy w jednej z naprawdę znanych knajp w Warszawie dostałam barszcz czerwony. Był ledwo czerwony i ratowany octem, miał chyba tydzień. Kiedy to powiedziałam było święte oburzenie, ale barszczu nie wliczono mi do rachunku – opowiada Basia Starecka.
Walcz o swoje
Jej zdaniem, przydałoby się nauczyć Polaków, że mamy prawo protestować. Nie tylko, jak nasze jedzenie wygląda inaczej niż na zdjęciu, ale również kiedy nie spełnia standardów – jest np. nieświeże albo przesolone.
– Taka nauka jest potrzebna również obsłudze, żeby wiedzieli, że klient ma prawo wyrażać niezadowolenie, bo w końcu za to jedzenie płaci, często niemałe pieniądze. Kelnerki i kelnerzy przeważnie nie wiedzą, jak się zachować i reagują po ludzku fochem – dodaje krytyczka.
– Możemy i powinniśmy protestować, kiedy dostajemy ryż zamiast makaronu, albo jak jedzenie jest przypalone lub nieświeże. Co innego jak danie jest ohydne. Tu ciężko o coś walczyć, bo to obiektywny osąd. Może w założeniu jedzenie jest tak ohydnie skomponowane, bo kucharz jest beznadziejny – dodaje ze śmiechem Robert Makłowicz i podkreśla, że jak z jedzeniem jest coś nie tak, to lepiej wyjść i za nie nie płacić niż prosząc o nowy talerz narażać się na kolejną "ruletkę".