Ronald Reagan udawał, że nie radzi sobie z długimi wystąpieniami, bo to było wygodne dla wyborców. Labour Party wydrukowała program na kartce rozmiaru wizytówki. Donald Tusk rozmawia z wyborcami na Twitterze. O tym, dlaczego w dzisiejszych czasach nikogo nie interesują długie wystąpienia i co zyskuje ten, który udaje głupca, rozmawiamy z Marcinem Królem, historykiem idei.
Napisał pan w felietonie na łamach "Dziennika Gazety Prawnej", że Twitter tak zmienił naszą komunikację, że nawet codzienne rozmowy stają się krótsze. Zdarzało się Panu zostać okrzykniętym "nudziarzem" za zbyt długie anegdoty opowiadane w towarzystwie?
Marcin Król
jest filozofem, historykiem idei i publicystą. Jest redaktorem naczelnym pisma "Res Publica Nowa", członkiem Collegium Invisible i przewodniczącym rady Fundacji im. Stefana Batorego.
Marcin Król: Mam nadzieję, że nie (śmiech). Ale, niedelikatnie mówiąc, znam takich. Są nawet wśród moich dobrych znajomych. Po części to oczywiście nic nowego, nie od dziś do szału doprowadzają mnie na przykład zebrania, na których osoby mówią przez 30 minut to co da się powiedzieć w pięć.
Ale to tylko ilustracja szerszego zjawiska, na które jestem nieco uczulony osobiście. Kiedy jestem zapraszany na spotkanie mające charakter panelu, gdzie ma wystąpić kilka osób, zwykle odmawiam. Jeśli przez pół godziny w studiu rozmawiają cztery osoby i prowadzący, to z prostego dzielenia wypada sześć minut na osobę. Załóżmy, że każdy gość powinien mieć dwie wypowiedzi, czyli na każdą ma trzy minuty. I to wtedy, gdy inny rozmówca będzie brał oddech, więc będzie można zabrać głos. Ja rozumiem: takie czasy, ale nie chcę brać w tym udziału.
Dlaczego konieczność skracania myśli jest przeszkodą? To nie swego rodzaju nauka wyciągania esencji?
To raczej pójście na łatwiznę. Zwłaszcza w konferencjach naukowych. Żeby wygłosić z mojej dziedziny półgodzinne wystąpienie, musiałbym poważnie je przemyśleć. Nie mówiąc już o dłuższych pracach. Tymczasem kiedy mam wygłosić osiem minut, delikatnie mówiąc, nie muszę zbyt dużo się zastanawiać. To powoduje obniżenie jakości. Następuje komunikacja, która nic nam nie daje.
Co tracimy?
Tracimy treść. To jest święta prawda co napisałem w felietonie o Labour Party. Podczas poprzednich wyborów partia rozdawała program, który mieścił się na wizytówce.
Nie sądzę żeby ktoś czytał program, który ma 100 stron. Ale między trzema punktami, a 100 stronami jest mnóstwo stanów pośrednich. W ten sposób otrzymujemy jedynie eksklamacje: poprawić służbę zdrowia, obniżyć podatki. Każdy z nas może ułożyć taki program w 3 minuty.
Ciekawym przykładem jest legenda prezydenta Ronalda Reagana. Opinia publiczna uważała go za niemądrego, mówiło się, że nie ma sensu dawać mu tekstu wystąpienia dłuższego niż jedna strona, bo sobie z nim nie poradzi. A on udawał że jest głupszy niż był w istocie, bo uważał, że to z punktu widzenia wyborców wygodne. Sądził, że to daje mu szansę.
To charakterystyczne dla naszych czasów: trzeba udawać, że się jest niemądrym.
Skąd ta tendencja?
To się dzieje na skutek nieporozumienia. Redaktorzy sądzą, że ludzie tacy są, a ludzi się tak kształtuje, że też zaczynają tak o sobie myśleć. Tej tendencji póki co nie da się odwrócić, zatrzymać.
Nie ma nadziei?
Może jest. Dostrzegam ją w tym, że coraz więcej książek, na przykład w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego, dostępnych jest w wersji elektronicznej. Da się je ściągnąć i czytać, ale nie można ich drukować, bo ta funkcja jest zablokowana. To nas zmusza, byśmy przyzwyczajali się do czytania w internecie dłuższych rzeczy. Tablet to bardzo ułatwia, bo spędzanie godzin przy komputerze jest niewygodne, a jego można wziąć, zmienić miejsce.
Póki co na świecie rozwija się jednak całkiem nieźle. Napisał Pan, że przez skrócone formy komunikacji stajemy się "aforystycznymi grafomanami".
Aforyzm jest rzeczą piękną, pisano go od starożytności. Tylko żeby go napisać trzeba geniuszu myśli. Dziś się o tym zapomina. Ale to samo dzieje się z poezją, bo wydaje się, że żeby być poetą, nie trzeba wiele talentu. W końcu dziś już się nie rymuje. To oczywiście błędne myślenie, prowadzące do grafomaństwa.
Pisanie krótkich komunikatów to rodzaj mody, która – jak to moda – nie wiadomo, skąd się bierze. Ta Twitterowa akurat jest doskonała, żeby się zwołać, zastąpić w ten sposób dziesiątki telefonów. Ale do wyrażania poglądów to jest złe narzędzie.
Uważa Pan, że w dobie 140 znaków umiemy jeszcze ze sobą rozmawiać?
Myślę, że tak. To zależy przede wszystkim od środowiska. Będzie oczywiście rosnąca liczba osób, które będą rozmawiać na coraz bardziej błahe tematy, ale to nie jest nieszczęście. Brytyjczycy uważają, że najbardziej eleganckim tematem rozmowy jest pogoda. Nie dajmy się zwariować. Nie mogą wszyscy rozprawiać towarzysko o wielkich sprawach.
Dwieście lat temu były prowadzone wspaniałe rozmowy, ale to rozmawiały salony, pięć do dziesięciu procent społeczeństwa. Teraz jest tak samo. Pięć do dziesięciu procent rozmawia o ważnych, poważnych sprawach, reszta tak, jak potrafi. Demokracja to nie jest równość – nie wszyscy są równie wykształceni, równie elokwentni. Mają po prostu równe prawa.
A w wymiarze politycznym? Do czego prowadzi skracanie komunikatów?
Poglądy są uproszczone, bo każdy niuans może okazać się niesłychanie niebezpieczny. Stanowisko Donalda Tuska w sprawie in vitro jest pewnie złożone i wielowymiarowe. Ale jakby zaczął rozwijać je w jedną lub drugą stronę, musiałby wygłaszać długie elaboraty. Musi skracać.
Jak Reagan.
Politycy prymitywizują problemy na użytek społeczeństwa. To musi być jasny, krótki przekaz. Dobrze, jeśli jest zgrabny. Sławnym aforyzmem popisał się Bill Clinton, który powiedział "Ekonomia, głupcze". To było bardzo celne, treściwe i dobre, posługujemy się tym aforyzmem do dziś.