
Od dziesięciu lat Sylas był wierny przyrzeczeniu i odmawiał sobie wszelkich uciech cielesnych, nawet tych, których mógł sam sobie dostarczyć. To właśnie była Droga. Wiedział, że wiele poświęca, by oddać się bez reszty Opus Dei, ale otrzymał znacznie więcej w zamian. Śluby czystości i wyrzeczenie się wszelkich dóbr osobistych nie wydawały mu się wielkim poświęceniem.
Agnieszka Hajos-Iwańska – miły, ciepły głos w słuchawce – od razu zgadza się na spotkanie, które proponuję. Szybko padają konkrety: czas, miejsce i znaki szczególne, dzięki którym rozpoznam rozmówczynię. I nie jest to bynajmniej tajny symbol na ubraniu, ale dziewiąty miesiąc ciąży. Członkini Opus Dei, z którą jestem umówiona sama określa się: żona, matka, adwokat. Na poranną kawę umawiamy się przed jej pracą.
– Do "Opus Dei" trafiłam częściowo dzięki Danowi Brownowi. Bo choć jego powieść to literatura raczej łazienkowa, zainteresowałam się ruchem, który on tak mocno krytykuje.Zastanowiło mnie, że w Kościele może działać taki ruch. Wie pani, TAKI ruch, z którym nikt nic nie robi – mówi. – Napisałam do jednego z krakowskich ośrodków, że chcę przyjść, by na własne oczy przekonać się, co tam się dzieje.
Agnieszka Hajos została supernumerariuszką, czyli świecką członkinią, która może założyć rodzinę. Takich osób jest w Opus Dei najwięcej – około 70 procent.
– Cieszę się, że pani się mnie nie wystraszyła, że się spotykamy – mówi mi, kiedy kończymy rozmowę.
– Wie pani, widzimy się w publicznym miejscu… – żartuję.
– A skąd pani wie, kto prowadzi tę kawiarnię?
(śmiech)
Sylas leżał wyprostowany na materacu w swojej celi, twarzą do dołu, i czekał, aż rany od bicza na plecach zasklepią się i wyschną. Dzisiejsza druga sesja z dyscypliną skończyła się tak, że teraz czuł się słaby i kręciło mu się w głowie. Powinien jeszcze zdjąć opaskę cilice i czuł, jak krew zaczyna mu ściekać po wewnętrznej stronie uda. Uznał, że nie zdejmie jej.
Zupełnie inną drogę w Opus Dei wybrała Joanna Łękawska. W wieku 12 lat wyjechała z rodziną do Kanady. Tam, już na studiach, zaprzyjaźniła się z Dorothy, która była członkinią Opus Dei. To ona zaprosiła ją do ośrodka (zapraszanie przez przyjaciół jest zresztą jedną z najczęstszych metod opisywanych przez członków i byłych członków Opus Dei). Najpierw myślała, że Dzieło promuje radykalny feminizm, bo spotkania odbywają się tam w jednopłciowych grupach.
Później okazało się, że jest to bardzo specyficzna kościelna formacja, w której stawia się wysokie wymagania i kładzie nacisk na nieustanne podwyższanie sobie poprzeczki. – Od kiedy poznałam Dzieło, dojrzewała we mnie świadomość, że jest to miejsce dla mnie. Nie od początku było oczywiste, że zostanę numerarią [osobą, która rezygnuje z życia w rodzinie na rzecz życia we wspólnocie – przyp. aut.] – tak jak większość dziewczyn myślałam o wyjściu za mąż. Jednak powoli moja ścieżka życiowa stawała się coraz bardziej wyraźna – wspomina.
– Przyjechałam trzy i pół lat... trzy i pół roku temu – (Joanna przyznaje, że choć starała się mówić w Kanadzie po polsku, do dziś niektóre słowa stanowią jeszcze pewien problem). – Zamieszkałam w jednym z ośrodków. Do niedawna pracowałam w gimnazjum i szkole podstawowej jako nauczycielka angielskiego. Podobnie pracowałam w Kanadzie, gdzie wykładałam w szkole m.in. literaturę angielską. Dziś pracuję w stowarzyszeniu prowadzącym działalność edukacyjną i kulturalną oraz zajmuję się administracją ośrodka. Udzielam także prywatnych lekcji angielskiego.
Sylas miał zamiar ukryć się w Opus Dei, kiedy jego misja dobiegnie końca. Biskup Aringarosa mnie ochroni. Trudno mu sobie wyobrazić szczęśliwszą egzystencję, niż życie poświęcone medytacji, modlitwie gdzieś za murami kwatery głównej Opus Dei w Nowym Jorku. Przyrzekł sobie, że nigdy już nie wyjdzie na ulicę. Wszystko, czego potrzebował, było w murach sanktuarium.
Podobnie do Joanny Łękawskiej myśli na temat umartwień ma Adam Szafrański, numerariusz mieszkający w akademickim ośrodku przy ul. Filtrowej. Jego zdaniem zadawanie sobie cierpień fizycznych powoduje jedynie dyskomfort. Znacznie więcej pracy kosztuje regularne wstawanie, uporządkowanie, traktowanie poważnie swojej pracy, czy nawet codzienne uśmiechanie się. Wszystko, wyjaśnia, stara się robić z miłości do ludzi i Chrystusa.
Adam Szafrański pracował wcześniej między innymi w Biurze Analiz Sejmowych i na stanowisku prezesa Urzędu Regulacji Energetyki. Dziś zrezygnował z większości funkcji. Poświęca się pracy nad habilitacją, jest adiunktem w Zakładzie Administracyjnego Prawa Gospodarczego i Bankowego Uniwersytetu Warszawskiego.
"Synową" jest w przypadku Szafrańskiego jedenastoosobowa wspólnota. Osób, które się w niej pojawiają jest jednak znacznie więcej. Do ośrodka przychodzi bardzo wielu studentów, większość z nich to przyszli inżynierowie Politechniki Warszawskiej. Studentów ze swoich zajęć do Opus Dei nie zaprasza.
– Zasad wywodzących się z trzeciego wieku – powiedział drugi kardynał – nie można stosować w odniesieniu do współczesnych wyznawców Chrystusa. Te reguły w dzisiejszym społeczeństwie nie działają. – No cóż, jak widać, w Opus Dei działają!
Z podobnym nastawieniem do Opus Dei kilkanaście lat temu przychodził Zbigniew Korba. – Na studiach szukałem czegoś nowego, stykałem się z różnymi duchowościami i w Opus Dei miałem nadzieję na odkrycie jakiejś wielkiej tajemnicy. A tymczasem przychodziłem na spotkania, które prowadził lekarz stomatolog i z angielską flegmą przekonywał, że niezwykle ważne jest dobre wykonywanie swoich codziennych, zwyczajnych obowiązków – wspomina z uśmiechem.
Sylas istnieje
W napięty grafik każdy członek Opus Dei musi wpisać czas na modlitwy i formacje, które są elementem "gorąco zalecanym". Supernumerariusz, taki jak Zbigniew Korba, powinien codziennie brać udział we mszy, odmawiać różaniec i znaleźć czas na osobistą modlitwę. – Zakładam pewną częstotliwość spotkań czy modlitwy. Nawet, jeśli nie widzę potrzeby w danym momencie, to założona częstotliwość pozwala utrzymać temperaturę wewnętrzną, która przecież z czasem spada.