- Żaden z lekarzy, z którymi mieliśmy do czynienia nie patrzył na naszego syna jako na dziecko, które cierpi czy pacjenta, który potrzebuje pomocy - mówiła w programie "Tomasz Lis na żywo" matka małego Jasia, który zmarł ponieważ kilkoro kolejnych lekarzy nie umiało, lub nie chciało mu pomóc. - Po co rozkręcać cały ten młyn - pytają tymczasem ze zdziwieniem lekarze.
- Po co rozkręcać cały ten młyn - tak śmierć maleńkiego Jasia dla programu "Tomasz Lis na żywo" komentowali lekarze, którzy przyczynili się do tej tragedii swoją niekompetencją. - Nie będziemy rozmawiać na temat śmierci Jasia Olczaka - mówią inni. - Nie mam zamiaru, obowiązku, ani przyjemności tego robić - mówi kolejna lekarka. Bo Jasiu zmarł w wieku trzech lat nie dlatego, że medycyna nie potrafiła mu pomóc. Dziś biegli mają bowiem pewność, że syn Anny Kęsickiej żyłby, gdyby tylko na czas otrzymał odpowiednią pomoc.
Tymczasem nim w ogóle miał na nią szansę, przewinął się przez ręce aż sześciu medyków, którzy odsyłali dalej zdesperowanych i przerażonych ich gorączkującym, mdlejącym dzieckiem. Pierwszy z lekarzy oburzony przyjechał na wizytę odmową tylko po to, by wsadzić gorączkującego Jasia do wanny z zimną wodą. Tymczasem już wówczas dziecko powinno otrzymać antybiotyk, który zawalczyłby trawiącą jego organizm bakterię.
Później rodzice byli odsyłani do kolejnych placówek. Dopiero piąty lekarz z kolei stwierdził, iż Jaś jest w stanie, który zmusza do hospitalizowania go. Jednak i wówczas maluch nie mógł liczyć na natychmiastową pomoc. Rodzice musieli go samodzielnie wieźć do kolejnej placówki. Mimo, iż dziecko było w stanie, w którym nie powinno się przewozić chorego własnym transportem. Pogotowie ratunkowe odmówiło jednak podesłania karetki pod prywatne auto. Pomoc mogło udzielić dopiero za kilka godzin, albo zasugerować rodzicom, by kontynuowali transport chorego na własną rękę.
Gdy wreszcie Jaś trafił do szpitala, leki mogące go uratować otrzymał dopiero kilka godzin po przyjęciu. Nawet leki przeciwbólowe w szpitalu kazano podać dziecku własne, bo biurokracja zmuszała do czekania na pomoc szpitalną. Później szybko było tylko gorzej, aż wreszcie lekarze oznajmili, iż Jaś jest w stanie agonalnym. Gdy informowali rodziców o śmierci dziecka stwierdzili jedynie, że Jaś dostał się w "tryby machiny, która nazywa się służbą zdrowia".
- Żaden z lekarzy, z którymi mieliśmy do czynienia nie patrzył na naszego syna jako na dziecko, które cierpi czy pacjenta, który potrzebuje pomocy. Nic nie usprawiedliwia tych lekarzy - mówiła Anna Kęsicka, mama Jasia. - Lekarze czują się bezkarni, bezczelnie bezkarni - dodała.