O historii powstawania tego filmu można by napisać książkę. Sześć lat przepychanek, czterech scenarzystów, kilku ekspertów porzucających projekt, miliony dolarów. Do tego kilka alternatywnych zakończeń i sceny dokręcane na ostatnią chwilę. Najnowszy film Brada Pitta – „World War Z” – po licznych przygodach trafia na ekrany kin. Mimo olbrzymiej fali krytyki, zarabia spore pieniądze, a sam Pitt zdążył już zapowiedzieć sequel.
W 2007 roku firma producencka Brada Pitta – Plan B Entertainment – weszła na wojenną ścieżkę z Appian Way Leonardo di Caprio. Przedmiotem walki były prawa do ekranizacji książek Maxa Brooksa o apokalipsie zombie na ziemi. Ostatecznie trafiły one w ręce Pitta. Musiało jednak minąć aż sześć lat zanim film trafił na ekrany kin. Choć „World War Z” w pierwszy weekend zarobił na świecie 119 milionów dolarów, to wielu uznaje go za kicz. Eksperci wręcz mówią, że film zarabia jedynie na nazwisku Brada Pitta.
– Ludzie często chodzą do kina tylko z powodu jakiejś osobistości – potwierdza tezę Wiesław Kot, krytyk filmowy. Jego zdaniem widzowie niekoniecznie lubią filmy wybitne. – To dla nich zbyt męczące. Wolą pójść do kina na produkcje, które bywają tak beznadziejne, tak głupie, że aż interesujące – wyjaśnia. Fakt, że Pitt występuje w "World War Z" wcale nie musi z automatu oznaczać geniusza tego dzieła. – Ale na pewno przyciągnie ludzi do kin. My, jako widzowie często ufamy znanym twarzom. Sam ulegam tej magii i nie raz pójdę na film ze względu na nazwisko - opowiada Kot.
Spory nad scenariuszem
Po zakupie praw, jedno było pewne: Pitt miał zagrać główną rolę. Wkrótce ogłoszono, że reżyserem będzie Marc Forster, a scenariusz napisze J. Michael Straczynski. Przed nimi stało trudne zadanie. Opowieść o tej samej nazwie, na której opiera się „World War Z” przypomina zbiór ONZ-etowskich raportów. Donoszą one o apokalipsie Zombie na całym świecie, ale brakuje w nich jednego – głównego bohatera. Trzeba było znaleźć sposób na to, by jakoś wpleść w to wszystko Pitta.
Dosyć szybko zaczęły się zgrzyty pomiędzy scenarzystą a reżyserem. Pierwszy chciał, by film przypominał „Tożsamość Bourne'a”, drugiemu chodziło po głowie „Wszyscy Ludzie Prezydenta”. Oryginalny scenariusz, który wyciekł, zdaniem krytyków przypominał „Ludzke Dzieci”. Jednak zamiast brać się za zdjęcia, których kręcenie miało się rozpocząć w 2009 roku, Forster postanowił zmienić scenarzystę. Miał nieco inną wizję swojego dzieła.
– Marc chciał nakręcić gigantyczny film akcji, który nie był zbyt intelektualny, ale za to był pełen różnych efektów – mówił w niedawnej rozmowie z „Vanity Fair” Straczynski. – Jeśli planujesz nakręcić taki pusty film akcji w stylu Rambo-kontra-zombiaki, to dlaczego planujesz go oprzeć na tej mądrej, naprawdę ciekawej książce? Kiedy przyszedłem do nich z kolejną propozycją, trzasnęli mocno drzwiami – wspomina scenarzysta.
W miejsce Straczynskiego przyszedł Matthew Michael Carnahan, autor m.in. „Ukrytych Strategii”. Choć w dużej mierze opierał się o oryginalny scenopis poprzednika, to miał nadać filmowi większą dynamikę. Zarówno reżyser, jak i główny producent pragnęli, by na ekranach kin była ciągła akcja. Carnahan spełnił te żądania i w 2011 roku rozpoczęto zdjęcia.
Jednak co chwila na powierzchnię wypływały kolejne problemy. Ledwie co ekipa filmowa opuściła Maltę, gdzie kręcono pierwsze zdjęcia, a odkryto niezapłacone rachunki na kilka milionów dolarów. W ich wyniku z pracy zrezygnował Colin Wilson, kierownik produkcji, który miał czuwać nad projektem. W miejsce Wilsona szybko ściągnięto sprawnego Iana Bryce'a, który stał za produkcją „Transformersów”. Nie znaczy to, że projekt wypłynął na spokojne wody. Wkrótce doszedł kolejny problem ze scenariuszem. Chociaż wszystkim spodobał się ogólny zarys, to każdy miał inne zdanie odnośnie zakończenia.
Kiedy wydawało się już, że po raz ostatni uderzono klapsem, okazało się, że cały akt trzeci filmu wymaga przeróbek. I to olbrzymich. Zatrudniono Damona Lindelhofa, by na nowo stworzył scenariusz do tej części. Ten nie miał jednak czasu, by napisać nowe zakończenie. W jego miejsce przyszedł Drew Goddard, który wraz z Lindelhofem napisał „Lost – Zaginionych”.
Natomiast nowe zakończenie odwróciło film do góry nogami. To za sprawą decyzji Goddarda, który postanowił wyrzucić olbrzymią scenę batalistyczną na Placu Czerwonym, w którym jeńcy rosyjscy zwalczają olbrzymią armię zombie. Uznano, że nie można nagle zmienić ciepłej, rodzinnej postaci granej przez Pitta w wojowniczego zabijakę. Dodatkowe sceny wpłynęły także na datę premiery, którą przełożono z grudnia 2012 roku na początek 2013.
„World War Z” ostatecznie zadebiutował niespełna miesiąc temu podczas festiwalu filmowego w Moskwie. Podobno trzeba było dograć kilka scenek. I choć film powstał z tak dużymi trudnościami, to Pitt nie zamierza poprzestać na jednym obrazie. Już w dniu premiery tajemniczo sugerował, że dojdzie do sequela „World War Z”.
– To całkiem normalna praktyka – ocenia Kot. – Teraz panuje moda na robienie sequeli, prequeli, czy czegokolwiek. Ostatnio widziałem szóstą część „Szybkich i Wściekłych”. Tak samo jest z serią „Zmierzch” – dodaje. Krytyk uważa, że to doskonały dowód na to, że niekoniecznie najlepsze filmy potrafią zaciekawić ludzi. Przyzwyczajają widza do bohatera, chcą poznać jego dalsze losy.
Poza wypowiedziami Pitta, już samo zakończenie filmu sugeruje, że możemy spodziewać się kontynuacji. Zresztą to właśnie ten temat był przedmiotem sporów o scenariusz, który powodował tak liczne opóźnienia. Czy do niego dojdzie – jeszcze się okaże. Na razie Pitt powinien się cieszyć, że jego film zarabia krocie. W końcu opisywane perypetie i dodatkowe nakłady finansowe, które wywindowały koszty produkcji z 150 do 250 milionów dolarów, pokazują, że klapa wisiała na włosku.