Historii opowiadanych przez takich ludzi można słuchać godzinami. Nie tylko dlatego, że opowiadają ciekawie, ale i dlatego, że mają co opowiadać. Tak jest w przypadku Mieczysława Mełnickiego – dżokeja, który ścigał się przez 60 lat. W swojej karierze zwiedził cały świat, gdzie wygrał blisko 1700 wyścigów! W rozmowie z naTemat opowiada o sukcesach, hazardzie, pokusach i tym, jak wychować czempiona.
Patronem cyklu "Moda na Wyścigi" jest Totalizator Sportowy
Mówią, że jest pan mistrzem.
Mieczysław Mełnicki: A tak, kiedyś może byłem. Teraz jestem dziadkiem.
Co pan dziś robi?
Trenuję trochę, ale to już końcówka.
Dlaczego?
No wie pan, stan zdrowia i lata. Ile można, do stu?
A ile pan ma lat?
A jak pan myśli?
Siedemdziesiąt?
To niech pan doda jeszcze pięć do tego. Ponad 60 lat na wyścigach.
Tu pan zaczynał?
Zaczynałem jak miałem 15 lat we Wrocławiu.
Jak to się stało, że wsiadł pan na konia?
Jestem rodem z Torunia, ale w 1944 roku pojechałem do Gdańska, na Żuławy. Mój tata miał tam gospodarstwo, a jak gospodarstwo to i konie. Gdy miałem 14 lat przyszedł do nas sąsiad, który przed wojną pracował na wyścigach. Dużo mi o tym opowiadał i któregoś dnia stwierdził: "Mietek, ty to byś się na wyścigi nadawał". Bo ja jeździłem dużo, na oklep.
Czyli dostrzegł, że nieźle pan sobie radzi?
No tak, zaobserwował jak się jeździło po wsi. Ważyłem wtedy 30 kilogramów. Któregoś dnia stwierdził, że jedzie do Wrocławia i mogę pojechać razem z nim i zobaczyć, jak to wygląda naprawdę. No i wybrałem się tam. Jak zobaczyłem te konie, powiedziałem od razu, że nie wracam. "Jedź pan sobie sam do domu, ja zostaję".
I został pan?
Nie, na chwilę wróciłem. Ale jego brat, który trenował we Wrocławiu powtarzał: "Musisz mi tego chłopaka przywieźć, żeby on u mnie był i jeździł. I przyjechałem znowu. Przepracowałem rok, aż wsadził mnie na pierwszy wyścig. Byłem wtedy drugi, ale przegrałem o głowę. Jak mnie wsadził drugi raz na konia to wygrałem. Bardzo mi się spodobało.
Który to był rok, gdy wygrał pan pierwszy wyścig?
1956 chyba.
Początek wielkiej kariery?
No tak, już w pierwszym roku wygrałem dziesięć wyścigów. Zaczynały się rozchodzić wieści, że tam we Wrocławiu jeździ taki jeden. W międzyczasie przyjechał pewien pułkownik z Warszawy i obserwował jeźdźców. Zaproponował, czy nie chcę do Warszawy pojechać i tam trenować. Ale mój ówczesny trener doradził, abym jeszcze zaczekał. Mówił, że konkurencja duża i jak źle pojadę, to później nie będą mnie wsadzać. Zostałem kolejny rok we Wrocławiu i wygrałem jeszcze piętnaście wyścigów. W końcu któregoś dnia leżąc w łóżku pomyślałem sobie, że w życiu nie widziałem Warszawy. Chciałem pojechać choćby po to, by zobaczyć to miasto. I przyjechałem.
I tu pewnie było już zdecydowanie trudniej
Owszem. Jak zobaczyłem, jaka jest konkurencja to nie mogłem uwierzyć. Na początku byłem tylko praktykantem, a tu cała śmietana jeździła. Najlepsi z najlepszych. Ale wsadzili mnie na jakiegoś słabego konia i byłem drugi. A nie, przepraszam. Wygrałem na tym koniku. Za drugim razem dostałem już lepszego i wygrałem tytuł najlepszego dżokeja w Warszawie. Po wyścigu podszedł do mnie dżokej z którym się ścigałem i powiedział: "Synu, gratuluję ci. Jak ze mną w walce wygrałeś, to jeśli będziesz się szanował, możesz być tutaj najlepszy. A mi wtedy łzy poleciały, popłakałem się...
Od tamtej pory zaczęło się kręcić. Jeździłem sporo, wygrałem 25 wyścigów i zostałem dżokejem. Przez 14 lat byłem na pierwszym miejscu. Wygrałem ponad 700 wyścigów. A później zacząłem trochę jeździć po świecie.
Dokąd?
Najpierw pojechałem do Berlina. Wygrałem tam wyścig i to na naszych koniach. Zacząłem poznawać Niemców. Stamtąd dotarłem do Wiednia. Tam tez wygrałem. Z Austrii pojechaliśmy z powrotem do Niemiec, tym razem do Kolonii. Był ze mną kolega, też bardzo dobry dżokej. Któregoś dnia wieczorem przyszedł do mnie i mówi: Słuchaj Mietek, załatwiłem sobie tu pracę. Zapytałem czy nie mógłby i mi załatwić. Obiecał, że załatwi, ale ciągle zapominał. Sam więc poszedłem do takiej kantyny, do której przychodzili dżokeje. Podszedł do mnie Niemiec i zaczęliśmy rozmawiać. Na drugi dzień poszedłem do niemieckiego trenera i dostałem zaproszenie. Poprosiłem jeszcze o 150 marek na podróż. Dewizy wpłynęły i pojechałem.
Ile czasu był pan w Niemczech?
Dwa lata. Fajnie było, wygrałem parę wyścigów. Później pojechałem do Belgii, bo mnie zaprosili. Wygrałem tam derby. Typowali, że mój koń ma "12 szanse", a ja wygrałem. Właściciel stajni od razu do mnie podszedł i zapytał, czy bym nie chciał do niego przyjść do pracy. Warunki były super, ale miałem już robotę w Niemczech. Nie byłem nigdy taki, aby skakać z miejsca na miejsce. I tak wiedziałem, że będę musiał wrócić do Polski, bo miałem tu rodzinę i dzieci. Po powrocie do kraju jeszcze trochę wyjeżdżałem. Zjeździłem całą Europę, Stany Zjednoczone. Byłem w świecie doceniany, bardzo mnie szanowali.
Brzmi to jak błyskawiczna kariera w młodym wieku.
Tak, w młodym wieku i bardzo szybka. No ale źle nie było, bo zawsze coś wygrywałem. W Polsce nie było konkurencji i zawsze wygrywałem najwięcej. Lekki byłem, a przy tym jeździłem bardzo dużo.
No właśnie, ma pan idealne warunki do tego sportu.
No tak, miałem naturalnie dobrą wagę i siłę. Jeździłem na 50, na 52 i na 60 kilogramów. Do tego dochodziły umiejętności, bo trochę się nauczyłem i szanowałem zdrowie. Dżokej powinien się szanować, bo jak się w trans pójdzie to wie pan... A jak pojawia się sukces, to są koledzy, znajomi i ciągle mówią "chodź na wódkę" itd. A dla mnie liczyły się tylko wyścigi. Proponowali mi też różne specyfiki, ale ja odmawiałem. Nie chciałem, aby ktoś kiedyś powiedział że oszukuję, kantuję czy coś w tym rodzaju. Mówili mi, że bez tego nie mam szans na zwycięstwa. Ja zaś odpowiadałem, że trudno, ale za to będę spokojnie spał. W końcu dali mi spokój. A ja i tak wygrywałem nawet siedem wyścigów dziennie i zarabiałem przy tym najwięcej.
Zna pan kogoś, kto dorobił się na wyścigach?
Niektórzy tak, wie pan... Jeśli ktoś był mądry, to po wygranej wyhamował i został z pieniędzmi. A jak grał dalej, to siłą rzeczy musiał to wszystko przegrać. Przychodził tu na Służewiec taki znajomy, młody chłopak i bardzo sympatyczny. Pamiętam go, bo nieraz jeździł też na koniach. Jak otworzyli kasyno w Marriocie, wygrał przez trzy godziny 50 tysięcy dolarów. Mówili mu, aby zabierał pieniądze i się zwijał. Ale on grał dalej i przegrał wszystko, później słuch o nim zaginął.
Tak samo było na wyścigach?
Było, było. Przychodził na wyścigi taki staruszek, profesor z politechniki. Pamiętam, jak akurat miałem wyścig, a on stał oparty o siatkę i mówi: "Panie, dokończy mi pan tripla"? Chodziło o to, że trzeba było w każdej z trzech gonitw trafić pierwszego konia. Ja tak wtedy spojrzałem na niego i myślę sobie, nie znam człowieka. Powiedziałem mu tylko, że jak się uda, to dokończę. No i wygrałem wyścig, a on zgarnął ponad trzydzieści tysięcy za 20 zł. zainwestowane. Przyszedł później do mnie do domu. Znalazł gdzieś mój adres i pochwalił się, że ma pieniądze i teraz "możemy grać". Zapytałem, który raz jest na wyścigach. Odpowiedział, że pierwszy. Poradziłem mu wtedy: "To więcej pan nie przychodź". Chciał, abym mu podpowiadał, a on będzie obstawiał. Ja zaś nie podpowiadam nikomu. Powiedziałem mu, że jak był pierwszy raz na Służewcu i wygrał, to niech schowa pieniądze i więcej tu nie przychodzi.
Przyszedł?
Spotkałem go po pięciu, może po dziesięciu latach. Płakał, że miałem rację. Okazało się, że przegrał wszystko co miał, włącznie z domem. Żona od niego odeszła, a on zrobił się dziadem. Jeszcze nie urodził się taki, który przechytrzyłby grę hazardową.
Ale ogólnie pan odradza obstawianie?
Chcesz pan się bawić, to pan przychodź, jak pan lubisz konie. Można postawić 20 czy 50 złotych dla zabawy. Jak ktoś ma takie zainteresowania, to czemu nie. Ale jak ktoś przegra 100 zł, to potem przegra kolejne 200 i 300. Później jest chęć by się odegrać i człowiek tonie. Znałem wielu hazardzistów i zawsze im mówiłem, by przestali grać. Moim szczęściem było to, że wygrywałem wyścigi i nie kusiło mnie by obstawiać. A ludzie bez przerwy pytali mnie, czy mam szansę wygrać dany wyścig. Odpowiadałem, że mam. Ale nie namawiałem do grania, bo i tak stawiali na mnie wszyscy. Nawet jak wydawało się, że mój koń nie ma szansy. Ale ludzie mówili: "On i na takim może wygrać".
Ile wygrał pan wyścigów w życiu?
Prawie 1700.
Ktoś pobił ten rekord?
Nie. A i tak dość wcześnie odszedłem. Gdybym jeszcze trochę pojeździł, to ze 2000 wygranych może by było. Ale 20 lat temu zacząłem trenować młodych. Teraz można jeździć i trenować. Gdyby wtedy też tak było, to może i bym jeszcze zasuwał. No ale tak się złożyło, że odchodził trener i była stajnia do wzięcia. Powiedział do mnie: "Mietek, weź po mnie te konie". I poszedłem na trenera. Wziąłem to, ale trzeba było jeździć póki się dało i odejść jako dżokej.
Żałuje pan?
Ja wiem... Trenowanie to też przyjemność, jest kontakt z końmi. Tylko teraz nie ma takiej atmosfery jak kiedyś. To jest zabawa, a nie wyścigi. Kiedyś stajnie były państwowe, każdy dostawał pieniądze... Teraz zarobek jest mały...
A widzi pan potencjał w młodych?
Mało przychodzi młodych, ciężko jest pod tym względem. To nie ma żadnej przyszłości. Jak już przyjdzie młody, to by chciał od razu jeździć w wyścigu. Pojedzie raz, drugi, trener go nie wsadzi na konia i są zawiedzeni. Wydaje im się, że ledwo wsiądą i od razu będą wygrywać.
Młodzi nie mają pokory?
To jedna rzecz, a druga, że mają 15 - 16 lat i chłop ma dwa metry. Oni ważą już co najmniej 65 kilo.
A pani ile ważył?
Jak miałem 20 lat i ważyłem 49 kilo, przy wzroście 158 cm. Niski byłem. Teraz żeby chłopak tyle ważył to, by musiał sobie dwie nogi obciąć.
Za granicą jest lepiej?
Też jest problem. Po prostu nie ma lekkich, młodych ludzi. Bardzo trudno się też przebić. Jak mają już dżokeja, to go trzymają, bo z niego jest korzyść. Owszem, jeżdżą młodzi i uczą się w szkółkach. Ale pojedzie raz, drugi źle, to dalej go nie wsadzają. Nikt nie chce robić nikomu prezentów. Jak to wszystko było państwowe, to się inwestowało.
W jakim wieku zaczynać?
Najlepszy czas to 15 - 16 lat, ale trzeba mieć dobre warunki fizyczne.
Był w ostatnich latach jakiś talent na Służewcu?
Mało, mało... Jeździ u nas trochę Rosjan. A tak z naszych... No jest teraz taki Szczepan Mazur, no ale on ma teraz 16, może 17 lat, a wzrost 180 cm. Jest zdolny, bo wygrał 50 wyścigów. Jest kandydatem, ale nie wiem jak będzie z nim w zimę. Jest ambitny i na razie trzyma dietę. Ale jak zima przyjdzie, to może utyć 2-3 kilogramy. A zbijać wagę później jest ciężko.
W jakich barwach widzi pan przyszłość Służewca?
Nie mam wielkich nadziei. Musiałby zainwestować ktoś, kto to lubi i chce organizować wyścigi, a nie sprzedać to wszystko. Tor treningowy już został wyceniony. Na szczęście całkowicie nie można zlikwidować wyścigów, bo to zabytek. Hodowla upadła, wszystkie państwowe stadniny wyprzedają. A prywatnie to wie pan, nie będzie się opłacało wyhodować konia.
Dlaczego?
Trzeba co najmniej cztery lata, aby koń zaczął swobodnie biegać. Muszą być nagrody, aby zachęcić prywatnego człowieka, aby wiedział, że ma tu przyszłość, jeśli wyhoduje konia.
Trzeba kupić dobrą matkę, znaleźć dobrego ogiera do krycia, a później rok czekać, aby ona się wyźrebiła. Później dopiero roczniak, dwulatek zacznie biegać. Samo znalezienie ogiera jest trudne. Sprowadzają z Zachodu takie odpady. Może i tam biegał i miał dobrą karierę, ale już się wybiegał, a potomstwa tam specjalnie dobrego nie dawał. Wtedy Niemcy sprzedają. U nas kupuje się takiego konia za dwadzieścia, pięćdziesiąt tysięcy euro i kryją takim ogierem. A on jednego źrebaka da dobrego, a drugiego nie. Aby to wszystko się razem połączyło, musi podpasować i ogier i matka. Kiedyś byli fachowcy, to tego pilnowali.
Jaki jest koszt przygotowania konia do wyścigów
Aby u nas wychować dobrego konia, trzeba wydać z 50 - 100 tysięcy.
To się zwróci?
Jak będzie dobry, to w ciągu dwóch lat się zwróci. Ale musi być dobry, najlepszy. Zapalają się ludzie z pieniędzmi i mają pomysł na to, by mieć konia. A trzeba potrafić go wychować, dbać o matkę jak jest w ciąży, aby miała prawidłowego źrebaka. To musi być człowiek, który chce i potrafi.
Był niedawno facet, który pojechał do stadniny i kupił matkę. Była niezła, z papierem, że jej poprzednie pokolenia biegały. W Niemczech kupili do niego ogiera, który już zresztą padł. Właściciele myśleli, że będzie tysiąc klaczy krył, a on już nie miał siły. No ale to był jednak derbista niemiecki i pokrył tę zakupioną matkę. Oźrebiła się, a jej ogierek nieźle wyrósł. Trenował u nas i wygrał derby. Jakiś czas temu przyjechał Ukrainiec i kupił tego źrebaka za milion złotych. Ale taki koń, to jeden na sto tysięcy się trafia.
A co dalej z panem?
No ja to już jestem na emeryturze i dowiedzenia.
Kiedy pan odchodzi?
Chyba z końcem tego sezonu, a może wcześniej jeszcze. Zdrowie mi już szwankuje. Trochę miałem przygód po wypadkach, ale i nerwówa była cały czas, więc serce zaczęło mi jakoś dygać.
Ilu pan ma uczniów?
Uczniów trzech, a koni 18. To dużo, zbyt dużo.
Skąd pan bierze siłę?
Wie pan, ja jestem z innej szkoły. Ja lubię coś zorganizować. Nie raz mnie pytają, jak ja to robię. Odpowiadam im, że przecież ja nic nie robię i tylko śpię. Ciągle nie ma mnie w stajni, bo po co będę tam chodził. Przecież konie same się trenują. Puszczam je na tor i sobie latają... Ach ty to zawsze żartujesz - słyszę później.
A tak poważnie, to oni myślą, że wszystko przyjdzie samo i trenuje się szablonowo. Bo to poniedziałek, to biegniemy w tą stronę, a we wtorek galop. Przychodzi taki do stajni, a koń nie zjadł i jest jakiś skrzywiony. A wystarczy spojrzeć na konia i on sam odpowiada, czy mu można zrobić galop czy nie. Czy zjadł, czy jest w formie, czy potrzebuje się wybiegać.
Wsiada pan jeszcze na konia?
Nie no, teraz już nie. Ale jeszcze dwa lata temu jeździłem. Jestem po operacji, jakieś silniki, rozruszniki mi podłączyli.
Żyje pan z emerytury?
Tak, emerytura zła nie jest. Miałem dobre zarobki. Daje sobie radę.