Syty głodnego nie zrozumie, a mieszczuch nie zrozumie "wieśniaka". Jeden będzie dyskutował o gender i braku miejsc w przedszkolach, drugi mógł o gender nie słyszeć, podobnie jak o jakimkolwiek przedszkolu w swojej okolicy. Pani Joanna Jaskółka po kilku trudnych latach życia w Warszawie zdecydowała się wrócić do rodzinnej miejscowości na Mazurach. Na swoim blogu zaś opisuje nie tylko to, jak dziwacznie mieszkańcy miast traktują ludzi ze Wsi, ale i tłumaczy, jak bardzo nieporównywalne są problemy matek żyjących na wsi, od tych z wielkich miast.
Co takiego się wydarzyło, że zaczęła pani pisać blog "Matka jest tylko jedna"?
Joanna Jaskółka: W pewnym momencie mojego życia w Warszawie okazało się, że nie mam ani etatu, ani żadnych perspektyw. Również mój partner nie mógł znaleźć wystarczająco dobrej pracy. W zasadzie zarabiał na czynsz, a ja dorabiałam zleceniami. Stwierdziłam wtedy, że z dzieckiem nie ma sensu walczyć o przeżycie. Moi rodzice prowadzą pensjonat na Mazurach i stwierdziłam, że mogę się im przydać. Postanowiliśmy się spakować i jeszcze w tym samym miesiącu wróciliśmy na Mazury.
Ciężko było się przyzwyczaić do życia poza miastem?
Pierwsze pół roku jakoś wytrzymywałam, ale potem pojawiła się pustka i samotność. Wiedziałam, że muszę coś zrobić, bo zwariuję. Wychowywałam się na Mazurach, więc życie tutaj nie było dla mnie niczym nowym, ale jako dziecko miałam szkołę i mnóstwo zajęć poza nią. A jako matka z małym dzieckiem siedziałam po prostu całe dnie w domu. Zaczęłam pisać.
Było aż tak źle?
Wstawałam rano i wiedziałam, że nic konkretnego dziś nie zrobię. Po prostu będę sprzątać, zajmować się dzieckiem i gapić w telewizor. Nie ma tu przystanku autobusowego, do miasta jest kilkanaście kilometrów. Wyjść z dzieckiem właściwie się nie dało, bo odśnieżarka przyjeżdżała około piętnastej, więc poranki spędzałam w domu lub przedzierałam się przez śnieg.
Mieszkam w lesie. Dosłownie w środku Puszczy Piskiej. Nawet wyjazd samochodem z dzieckiem do miasteczka jest ogromną wyprawą, tym bardziej że tutaj nie ma takiej galerii handlowej, gdzie spaceruje się pod dachem. Tutaj dziecko jest narażone na długi spacer po zimnie i ciągłe zmiany temperatur przy wchodzeniu do kolejnych sklepików. Dlatego praktycznie całą zimę przesiedziałam w domu, wychodziłam wyłącznie na krótkie spacery po lesie i pisałam blog. Który nagle zaczął się cieszyć sporą popularnością, co dodawało mi skrzydeł.
A jak znalazła się pani w Warszawie?
Mój tata pochodzi z Warszawy i mam tam dużą rodzinę i znajomych. Przyjeżdżałam do stolicy w liceum, a później zaczęłam tam studia. Było to miasto przeze mnie najbardziej oswojone, o wiele bardziej niż na przykład moje miasto wojewódzkie - Olsztyn.
W jednym z wpisów na blogu pisała pani, że warszawiacy traktowali panią jak kosmitkę. To znaczy jak?
Wszyscy byli zdziwieni, że tak się świetnie czuję w dużym mieście. Oczekiwali, że będę zagubiona, że będę wszystkich prosić o pomoc. Gdy miałam dziesięć lat, koleżanki tłumaczyły mi, jak mam wejść do tramwaju, żeby dojechać do ciotki raptem dwa przystanki. Później na studiach znajomi podśmiewali się, pytając, czy umiem wrócić do domu komunikacją miejską. Tymczasem ja lepiej orientowałam się w mieście od tzw. rodowitych warszawiaków. Ci bowiem bardzo często znali jedynie swoje okolice, swoją dzielnicę.
Dlaczego pani dokuczali? Aby lepiej się poczuć?
Oczywiście przez stereotypy. Zakładamy, że ktoś ze wsi jest tzw. wieśniakiem i nie wie jak się zachować w mieście. Ale tak było kilka lat temu, bo dziś panuje inny stereotyp. Przyjezdny ze wsi to dorobkiewicz, który chce się pokazać, mieszka w szklanym wieżowcu, chodzi do korpo. A kiedyś wieśniak to był ten, który rozmawiał z drzwiami.
Co ma pani na myśli pisząc, że "Warszawa jest zaborcza"?
W Warszawie nie prowadziłabym bloga, bo miałabym za dużo zajęć. Nawet jeśli nie dostawałam zleceń lub miałam mało zajęć na uczelni, zawsze było coś, co zaprzątało moją uwagę. Wiedziałam, że w zasadzie mogę zrobić wszystko. Nawet jak siedziałam cały dzień w domu, to albo ktoś mnie odwiedził, albo mogłam obejrzeć jakiś film lub serial, bo tam Internet chodził doskonale. Miałam często wrażenie, że to Warszawa układała mój dzień, że to ja się muszę dostosować do jej mieszkańców, do jej rozkładów, do jej propozycji. A tutaj, oprócz natury, nic mnie nie uzależnia - znajomi mieszkają daleko, rozrywek nie ma, w telewizji sieczka, więc nie ma sensu nawet czekać na określony program, internet chodzi jak po grudzie. Mam dzień do swojej dyspozycji i wiem, że jeśli ja z nim nic nie zrobię, to nic się nie wydarzy.
Na swoim blogu porusza pani kilka problemów. Który jest najważniejszy? Stereotypowe traktowanie mieszkańców wsi przez miastowych, czy raczej kontrast między komfortem życia we wsi i w mieście?
Ludzie, którzy czytają moje teksty dają mi często rady: "Wyjdź do klubiku dla dzieci", "wyjdź na plac zabaw", "pojedź do centrum handlowego", "oddaj dziecko do żłobka i znajdź pracę" - to są rady typowego mieszczucha, który ma wszystko pod nosem. Dla mnie wyjazd na plac zabaw to naprawdę duża wycieczka, bo zanim jeszcze otworzyli jeden w Mikołajkach, mogliśmy ewentualnie podjechać do Mrągowa oddalonego o 40 kilometrów. Moim zdaniem kluczowy nie jest stereotyp, ale to, że na problemy młodych matek patrzy się z perspektywy mieszkańca miasta. Mówi się, że jest za mało miejsc w żłobkach albo że wprowadzają do przedszkoli gender. Przy tym ostatnim mam ochotę krzyknąć - wprowadzajcie! Bylebyście mieli gdzie! Bo na wsiach problemem nie jest niszowa dyscyplina nauki czy miejsca w żłobku, ale całkowity brak takiej placówki albo utrudniony dojazd do niej. Kto wsadzi dwulatka do autobusiku bez fotelika, żeby zdany był na łaskę i niełaskę krętej drogi i wyskakujących jeleni?
Czuje się pani "anytmieszczuchową rewolucjonistką"?
Nie. Dość krytycznie podchodzę do peanów na cześć mojego odludzia i staram się cały czas uświadamiać, że życie tutaj nie jest usłane różami, że trzeba się przygotować na konkretne trudności, że wcale nie jest łatwo i mimo że sama nie jestem w stanie wyobrazić sobie życia w betonie, to nie zamierzam dyskredytować nikogo, kto takie życie wybrał i je sobie ładnie ułożył.
A jakie miałaby pani rady dla mieszczucha, który stereotypowo postrzega mieszkańców mniejszych miejscowości?
Kto się bucem urodził, bucem zostanie. Nawet jeśli jego korzenie wbiły się w kocie łby Starego Miasta. Na to nie ma recepty. Bardzo bym natomiast chciała, żeby tematy rodzicielskie, szkolne częściej były poruszane z perspektywy wsi właśnie. Żeby czasami wspomniano, że nie ważny jest gender, mało istotne problemy z wyborem telefonu komórkowego, błahe kłopoty z podwyższonymi cenami za chleb. Niektórzy się tym nie martwią, bo w promieniu pięciu kilometrów nie mają ani żłobka, ani zasięgu, ani sklepu. Nie mają wyboru. I nikt się ich zdaniem nie interesuje. Nikt o nich o nie myśli. A oni żyją. I pokazują, że bez tych wszystkich rzeczy można być szczęśliwym.
Jaki ma pani plan na przyszłość? Wróci pani do Warszawy?
Kiedyś miałam taki plan, że pół roku będę spędzać na Mazurach, a pół roku w Warszawie. Bo kocham to miasto prawie tak samo jak Mazury. Kocham, ale na razie nie mam na nie ochoty. Więc jeszcze chwilę pobędę wieśniaczką, która pisze mazurski blog rodzinny. A co mi tam!