– Moja historia jest banalna, wygląda jak setki innych – mówi Joanna Posoch, która po latach mieszkania w Warszawie wyniosła się na warmińską wieś, by tam założyć pierwszą w regionie plantację lawendy. Rozmawiamy o życiu na wsi, pierwszym w Polsce Lawendowym Muzeum Żywym, etnografii i o tym, co można zrobić z fioletowych kwiatów.
Moja historia jest dosyć banalna i brzmi jak setki innych takich samych historii. Po prostu miałam dosyć życia w mieście – nie potrafiłam nadążać za tempem, jakie wymuszała na mnie Warszawa, byłam zmęczona pośpiechem i stresem, więc postanowiłam wynieść się na wieś. Początkowo zamieszkałam pod Warszawą, ale później przeniosłam się na Warmię, czyli jakieś 270 km dalej. Sprowadziłam tam drewniany dom z Beskidu Niskiego: jego właściciele przeznaczyli go do spalenia, ale postanowiłam go od nich odkupić. Mieszkam w nim już 12 lat.
Po roku życia na wsi postanowiłam silniej związać się z otoczeniem, więc zajęłam się uprawą lawendy.
W naszym klimacie to dosyć egzotyczne.
Nie do końca – o dziwo okazało się, że na Warmii i w Prusach lawenda była uprawiana dawno temu. Znalazłam w źródłach opowieść, że za czasów Kopernika pewnego razu nie obrodził chmiel – zamiast niego do produkcji piwa użyto rosnącej powszechnie lawendy i tak powstało pierwsze lawendowe piwo. Cieszę się, że tak naprawdę uprawa lawendy to na Warmii zapomniana tradycja, którą udało mi się wskrzesić. Chciałabym pójść w ten lokalny aspekt w swoich poszukiwaniach lawendowych, zresztą w dawnych Prusach pracowało kilku wybitnych botaników, chciałabym skorzystać z ich dorobku naukowego w tworzeniu lawendowej ekspozycji muzealnej.
Właśnie, dlaczego zdecydowała się pani akurat na lawendę? Rozumiem, że często słyszy pani to pytanie, ale pani wybór naprawdę bardzo mnie ciekawi.
Trudno mi na to pytanie odpowiedzieć, chyba chciałam, żeby to było coś ładnego i niespotykanego. Nigdy wcześniej nie zajmowałam się rolnictwem, niczego nie hodowałam – postanowiłam wybrać sobie ładne kwiaty, lawenda wydała mi się interesująca. Pewnie miałam w głowie taką romantyczną bajkę o pachnących, fioletowych polach, ale nigdy nie byłam w Prowansji.
Początkowo posadziłam około 300 roślinek, jak przeżyły pierwszą zimę, to postanowiłam się nimi zająć. Na początku zajmowały około pół hektara – wydawało mi się tego tak dużo, nie miałam wprawy w pielęgnacji krzaczków, cała byłam zbolała. Ta ilość lawendy, którą mam teraz, nie wystarcza mi na moje potrzeby – postanowiłam więc posadzić roślinę na drugim zboczu góry.
Jest bezpośrednio związana z porami roku. Zimą nie zajmujemy się polem, to czas twórczy, rodzinny, kiedy hula wiatr za oknem a my siedzimy przy kominku. Zajmuję się czymś zupełnie innym: długo śpię, długo odpalam samochód, noszę drewno – te wszystkie czynności zabierają mi dużo czasu. Wykonuję też różne prace paraartystycznymi, a w zeszłym roku napisałam książkę, która ma wyjść 21 marca.
Jaki będzie miała tytuł?
Początkowo miała się nazywać "Jak zostać wieśniakiem?", ale w efekcie zmieniliśmy tytuł na "Lawendowe Pole, czyli jak opuścić miasto na dobre". To poradnik wiejskiego życia dla mieszczuchów. Można tam znaleźć spory zielnik z moimi autorskimi przepisami kulinarnymi i zielarskimi, ale także szczegółowe instrukcje tynkowania gliną, samodzielnej budowy pieca na drewno z gliny i szamotu, budowania z drewna, zakładania ogrodu, wykonywania prostych przedmiotów ceramicznych, zamieściłam też przepisy na chleb, domowy twaróg i masło. Są tam moje receptury na naturalne kremy do ciała, instrukcja wykonania olejku eterycznego, poza tym garść wiejskich anegdot związanych z pracami w polu, relacjami sąsiedzkimi, sprawami budowlanymi, i wiele, wiele innych.
Właśnie, jak wyglądają same prace w polu?
Rozpoczynamy je wiosną, zajmujemy się pieleniem, wzruszaniem ziemi, podlewaniem i podcinaniem lawendy. Pracujemy tak do późnej jesieni. Zapach, który się unosi znad pola jest magiczny, a sam proces zbierania kwiatów ma właściwie metafizyczny charakter. Myśli biegną zupełnie inaczej, skupiają się na pięknych sprawach codziennych. To, co się dzieje się z ciałem nie jest tak istotne: oczywiście trochę bolą plecy i kolana, ale da się wytrzymać. Poza tym można robić przerwy.
Oprócz samych zbiorów przyjeżdżają do pani goście, prowadzi też pani małą agroturystykę.
Właściwie to tylko jeden pokój. Ale bardzo wiele osób do nas przyjeżdża tak po prostu, w odwiedziny – głównie spacerują, a później przychodzą napić się z nami herbaty i chwilę porozmawiać. Mamy taką bardzo ciepłą, domową atmosferę – to w sumie dosyć archaiczne, ale taka przyjacielska sytuacja jest na wsi normą. Bardzo często goście pytają się nas, jak uprawia się lawendę, w jaki sposób wytwarza się olejek eteryczny, do czego się go potem używa… Dlatego postanowiliśmy stworzyć specjalną przestrzeń – Lawendowe Muzeum Żywe, w którym będzie można dowiedzieć się więcej na temat samej lawendy.
Kiedy powstanie Muzeum?
W czerwcu tego roku będzie otwarcie. Udało nam się zebrać środki dzięki portalowi "Polak potrafi", nawet więcej, niż początkowo zakładaliśmy, bo ponad 65 tysięcy.
"Muzeum żywe" to koncepcja etnografa Jacka Olędzkiego, który niegdyś był moim profesorem na Uniwersytecie Warszawskim. Postanowiłam stworzyć otwarte muzeum według jego idei, które będzie dotyczyć właśnie lawendy. W ten sposób chciałabym połączyć świat lawendowy ze światem etnograficznym. To będzie żywa, tętniąca przestrzeń, w której będzie można zobaczyć, jak suszy się lawendę i co można z niej zrobić. Chcemy również zorganizować wystawę, wyświetlać filmy Jacka Olędzkiego i zorganizować małą bibliotekę o profilu etnograficznym. Przewidujemy też chłodną lawendową saunę, gdzie będzie można pobyć w pięknym zapachu i ukoić nerwy.
Postanowiłam też zorganizować majówkowe warsztaty wolontaryjne, na które będzie mógł przyjechać każdy, kto chce się włączyć w proces budowy muzeum: będzie zrzutka na jedzenie i dla instruktorów, a część warsztatów będziemy prowadzić za darmo, noclegi też będą gratis. Przewidujemy warsztaty zduńskie - budowanie pieca chlebowego, jogę dwa razy dziennie i Akademię Zdrowego Życia. W zamian będę prosiła uczestników, żeby na 2, 3 godziny dziennie włączyli się w pracę na rzecz Muzeum. Na szczęście mamy sporo chętnych, którym bardzo zależy na naszej inicjatywie.
Czy w Polsce mamy wiele plantacji lawendy?
Około 16, wszystkie dane dostępne są na portalu Polska Lawenda, do którego też się włączyłam. To bardzo ciekawe, bo wokół niego wytworzyła się cała "lawendowa" społeczność – wszyscy bardzo sobie pomagamy i się wspieramy, nie ma między nami żadnej konkurencji. Rywalizacja nie jest nam w żaden sposób potrzebna, bardzo się nawzajem cenimy.
Co można zrobić z lawendy?
Okazuje się, że wiele ciekawych rzeczy: pachnące bukiety, woreczki do szaf, całe aranżacje z suszonych kwiatów ale przede wszystkim - olejek eteryczny. Powoli wdrażam się w perfumiarstwo, prowadzimy też warsztaty z ręcznego wytwarzania kremów i balsamów do ciała: wszystkie są robione bez żadnych konserwantów, wykorzystujemy tylko naturalne składniki.
A jeżeli chodzi o kulinarne zastosowanie lawendy, to robię z niej słodki syrop, który jest doskonały do omletów, naleśników, lodów czy napojów. Suszone kwiaty lawendy dodaję do sosów i pieczonych warzyw: jest bardzo aromatyczna, ale ma charakter podobny do rozmarynu. Pyszne są np. pieczone ziemniaki z lawendą.
A co pani robiła wcześniej, przed przeprowadzką na wieś?
Skończyłam w Warszawie etnologię, ale musiałam szybko znaleźć sobie źródło utrzymania. Prowadziłam więc między innymi agencję ubezpieczeniową i firmę brokerską, zajmowałam się głównie finansami i biznesem. To była fajna praca, ale chciałam czegoś innego – tak jak wiele osób po prostu miałam jej dosyć.
A nie ma pani dosyć lawendy?
Jeszcze nie. Ale jak mi się znudzi, to skończę ją uprawiać.