Naukowcy dochodzą do różnych [url=http://shutr.bz/1fTHLB0]wniosków[/url]
Naukowcy dochodzą do różnych [url=http://shutr.bz/1fTHLB0]wniosków[/url] fot. shutterstock.com

Według badań zaprezentowanych w ostatnim "Newsweeku" pary, w których występuje tzw. "tradycyjny" podział obowiązków domowych uprawiają seks częściej niż te, w których partnerzy równomiernie dzielą się obowiązkami domowymi. – Często wychodzę z podziwu, w jaki sposób komentatorzy są w stanie zredukować badania do dwóch banalnie prostych wniosków – mówi prof. Zbigniew Izdebski, seksuolog.

REKLAMA
Ogromnym zainteresowaniem mediów – zarówno polskich, jak i zagranicznych, cieszy się artykuł z New York Times'a z 6 lutego, w którym autorka Lori Gottlieb dokładnie omawia wnioski badawcze trójki socjologów – Sabino Kornricha, Julie Brines i Katriny Leupp. O tym samym badaniu pisała zarówno "Fronda", jak i najnowszy "Newsweek", publikacja stała się również głównym motywem rozmowy Anny Dryjańskiej z Feminoteki z politykiem Prawicy RP Marianem Piłką w programie "Tak jest" emitowanym na antenie TVN24. Badania amerykańskich naukowców są więc niezwykle interesujące dla mediów, głównie z tego względu, że dotyczą relacji między udanym życiem seksualnym a podziałem obowiązków domowych.
Tekst, do którego odwołują się dziennikarze, został zamieszczony w zeszłym roku w American Sociological Review, ma tytuł “Egalitarianism, Housework and Sexual Frequency in Marriage" („Równość, prace domowe i częstotliwość stosunków seksualnych w małżeństwie”). To opracowanie wywiadów, przeprowadzonych w latach 1992 - 1994 (czyli ponad 20 lat temu!) na grupie 4,5 tys. amerykańskich małżeństw. Wnioski, które wyciągnęli naukowcy są dla niektórych środowisk "niepokojące" – w związkach, w których ma miejsce partnerski podział obowiązków domowych małżonkowie rzadziej uprawiają seks – tylko cztery razy w miesiącu. Natomiast w relacjach, w których tylko kobiety gotują, prasują, sprzątają i piorą częstotliwość zbliżeń jest większa i dochodzi do pięciu razy w miesiącu.
Według trójki socjologów wniosek z badania jest jednoznaczny: "mężczyzna z odkurzaczem lub przy zlewie" przestaje być dla swojej partnerki atrakcyjny seksualnie, ponieważ kobiety tak naprawdę pragną spoconych macho z siekierą (maczugą) w umięśnionej dłoni. Autorka tekstu zamieszczonego w "Newsweeku" przywołuje jeszcze jedne badania, które "potwierdzają" tę tezę – przeprowadziła je Julie Brines, socjolożka z Waszyngtonu. Według nich "mężczyźni wykonujący domowe obowiązki stają się po prostu mniej męscy, bardziej kobiecy, a im mniej różnic między płciami, choćby tych podświadomie odbieranych, tym mniej pożądania".
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że przytoczone powyżej badania mają na celu tylko i wyłącznie potwierdzić obowiązujące powszechnie stereotypy, a także "pokazać" kobietom, że rekompensatą za ich udomowienie jest przecież coś bardzo ważnego – udane życie seksualne. Co więcej, badania utwierdzają opinię publiczną w przekonaniu, że dobry seks jest możliwy tylko wtedy, kiedy zostanie zachowany "tradycyjny", niesprawiedliwy podział ról, a brak spełniania seksualnego jest ceną, jaką zarówno kobiety, jak i mężczyźni, muszą ponieść za równouprawnienie.
Nihil novi
W opisanych min. przez "Newsweek" badaniach nie ma jednak niczego nowego. Betty Friedan, jedna z najważniejszych postaci amerykańskiego feminizmu lat 60., w swojej słynnej książce "Mistyka kobiecości" zauważyła, że kobiety pozostające w domu i nie realizujące się zawodowo rzeczywiście są bardziej aktywne seksualnie i mają intensywniejsze orgazmy. Ale wyciągnęła z tego zupełnie inny wniosek, niż trójka socjologów – według niej białe, wykształcone kobiety z klasy średniej, których jedynymi zajęciami były liczne prace domowe, w seksie szukały ekscytacji i silnych emocji, których nie dostarczało im nudne, monotonne życie. Podobnej dawki silnego podniecenia szukały w alkoholu, często też znajdowały sobie kochanków. Remedium Friedan widziała w rozwoju zawodowym kobiet, co stało się początkiem rewolucji obyczajowej lat 70.
Od tamtej pory w mediach pojawiały się kolejne badania, które – w zależności od klimatu kulturowego – przedstawiały zupełnie inne "wyniki". I tak w drugiej połowie lat 80. bardzo popularne były badania, które niezbicie potwierdzały, że mężczyźni zajmujący się domem i dziećmi mają lepsze i bardziej satysfakcjonujące życie seksualne, a częstotliwość ich stosunków jest zdecydowanie wyższa od tych w związkach, w których funkcjonował rygorystycznie przestrzegany podział na "męskie" i "żeńskie" obowiązki.
Prof. Constance Gager z Montclair State University i prof. Scott Yabiku z Arizona State University po przebadaniu 7 tys. małżeństw stwierdzili, że "większa liczba wykonywanych obowiązków domowych oznaczała dla badanych par więcej seksu niezależnie od ich sposobu postrzegania ról płciowych".
Natomiast z ankiety przeprowadzonej przez Pew Research Center wynika, że dzielenie się pracami domowymi jest dla par ważniejsze od dobrych zarobków i warunków mieszkaniowych. Według amerykańskiego psychologa Joshuy Colemana kobiety czują większy pociąg do mężczyzn, którzy sprzątają, gotują, prasują i odkurzają, za to według "norweskich naukowców" małżeństwa, w których partnerzy równo dzielą się obowiązkami domowymi, rozpadają się bardzo często. Tego typu badania można mnożyć bez liku. Pojawia się jednak pytanie: po co się je przeprowadza? I jak rzeczony "klimat kulturowy" wpływa na wyciąganie z nich wniosków?
wyniki mają potwierdzać tezę
– Trzeba pamiętać, że badania nad ludzką seksualnością, dokładnie tak samo, jak badania opinii społecznej mają charakter deklaratywny – mówi Piotr Kalbarczyk, socjolog, koordynator projektów międzynarodowych Towarzystwa Rozwoju Rodziny i bloger naTemat. – Nikt nie wchodzi badanym do łóżka, tylko wyciąga wnioski na podstawie ich opinii, która często ma charakter życzeniowy – dodaje. Według socjologa, najważniejsze jest zadanie sobie pytania o celowość przeprowadzania tego typu badań i zastanowienie się nad tym, co właściwie mają udowadniać. – Badania są zawsze przez kogoś finansowane, a wyniki mają potwierdzać określoną tezę, w wypadku badań przytoczonych przez "Newsweek" tylko wzmacniać konserwatywny podział ról – uważa socjolog.
Kalbarczyk uważa, że branie na serio badań z początku lat 90. jest w dzisiejszej rzeczywistości pozbawione sensu, a treści w nich przedstawione brzmią jak głupoty. – Badania wyglądają tak, jakby były pisane na zamówienie ze względu na konkretne zapotrzebowanie ideologiczne, pod konkretną tezę – stwierdza socjolog. Uważa również, że tego typu opinie tylko utwierdzają stereotypy, a ich wkład w opisywanie rzeczywistości jest raczej wątpliwy.
– Rozpoczynając badania nad czymkolwiek należy na samym początku określić ich cel i przyjąć konkretną hipotezę, która dotyczy metodologii czy próby badawczej – wyjaśnia prof. Zbigniew Izdebski, seksuolog, autor książki "Seksualność Polaków na początku XXI wieku. Studium badawcze". Prof. Izdebski zaznacza, że bardzo ważne jest zaznaczenie faktu, że badania nigdy nie obrazują kondycji całego społeczeństwa, tylko jego wycinka, który stanowi właśnie próba badawcza. Reprezentatywność próby badawczej to jedno, a wyciąganie wniosków z wyników badań – to drugie. – W badaniach nad seksualnością człowieka nie skupiamy się tylko nad tym, czy jest "ogólnie zadowolony" i czy ma orgazmy, ale przede wszystkim jak inne zmienne, takie jak wiek, płeć, rodzaj relacji, praca, wykształcenie i dochód wpływają na życie seksualne. Jeżeli mamy do czynienia z kilkoma tysiącami par, to warto się zastanowić, ile z nich ma 20 lat, a ile powyżej 50 – mówi prof. Izdebski.
Seksuolog uważa, że badania należy przede wszystkim umieć czytać. Nie można też uogólniać ich wyników. To że wszystkie kobiety "podświadomie" podniecają mężczyźni w typie macho nie jest prawdą, to zwykły stereotyp. – Pewnie są takie, które lubią mieć wyłączność na prasowanie i gotowanie, jak i takie, dla których udany seks jest możliwy tylko i wyłącznie z partnerem, który dzieli się z nią tymi właśnie obowiązkami – mówi prof. Izdebski.
Bardzo często spłycone wnioski z badań stają się więc tzw. "faktami medialnymi", które powtarzane przez kolejne stacje telewizyjne i tygodniki zaczynają żyć własnym życiem. – Często wychodzę z podziwu, w jaki sposób komentatorzy są w stanie zredukować badania do dwóch banalnie prostych wniosków, albo jakie wnioski sami badacze wyciągają z wywiadów, przeprowadzanych latami – mówi prof. Izdebski. – Nie mają żadnych przesłanek, tylko hipotezę, że "tak może być", a z całą dobitnością stwierdzają, ze "tak jest" – mówi Izdebski.
Według seksuologa takie interpretacje są bardzo niebezpieczne, ponieważ w ograniczający sposób traktują zarówno przedmiot, jak i podmiot badań, ponadto są wynikiem niewiedzy komentatorów. – Do takich wypowiedzi trzeba mieć bardzo duży dystans – komentuje.