W tegorocznej warszawskiej Manifie wzięło udział około 4 tys. osób, a w innych miastach liczba uczestników imprezy rzadko przekraczała 200. I choć to wynik nieco lepszy niż przed rokiem, same feministki przyznają, że z roku na rok społeczne zainteresowanie organizowanymi przez nich demonstracjami jest coraz mniejsze. – Kiedyś o Manifach było głośno, bo prawica obrzucała nas jajkami i kamieniami. Były kontrowersje. Dzisiaj ich nie ma, a i temat nie jest już tak gorący – komentuje w rozmowie z naTemat Joanna Senyszyn.
Prawicowe portale od kilku lat przy okazji Manif powtarzają, że frekwencja nie przystaje do szumu, jaki wokół tej imprezy kreują środowiska feministyczne. Nie inaczej jest w tym roku. „Nieźle musieli napracować się operatorzy telewizyjni, by znów, jak co roku, pokazać Manifę jako wielkie wydarzenie. Spotkało się, po wielkich przygotowaniach, kilkaset osób tworzących jądro uderzeniowe nowego komunizmu, żyjących zazwyczaj z publicznych pieniędzy, bez zaplecza społecznego” – triumfuje Michał Karnowski.
„Kilkaset osób” to przesada, ale prawdziwe liczby też nie są imponujące. Warszawa - 4 tys., Wrocław - 150, Łódź - 150, Kraków - 200, Szczecin - 40. Taka frekwencja nie zachęca, by mówić o sukcesie. Jeszcze gorzej było w dwóch poprzednich edycjach, kiedy na ulicach Warszawy demonstrowało po około 3 tys. osób. „Manifa była w zasadzie udana, choć nie tak liczna, jak sądziłam. W poprzednich latach bywało nas więcej” – mówiła w 2012 roku w rozmowie z „Super Expressem” Agnieszka Graff, organizatorka pierwszych feministycznych pikiet z cyklu.
Trudno być na afiszu
– Sama w tym roku nie mogłam uczestniczyć, ale z tego, co słyszałam, frekwencja była, jak zwykle. Proszę zauważyć, że to jest sieć wydarzeń, a nie jeden centralny marsz. Organizują je środowiska niekomercyjne, oddolne, bez kapitału zewnętrznego. Bardzo trudno utrzymać taki event na afiszu przez tyle lat – zaznacza dziś w rozmowie z naTemat Kazimiera Szczuka.
Podobne argumenty słychać z ust innych feministek. W skrócie: uczestników Manif mogłoby być więcej, ale już sam fakt, że w małych miastach potrafi zorganizować się kilkadziesiąt osób, jest sporą wartością. Poza tym, wokół feministycznych demonstracji zawiązał się już ruch aktywistek i aktywistów – może nie oszałamiająco liczny, ale jednak.
– Ja od czterech lat organizuję Manify w Kielcach. Najpierw było 150 osób, teraz jest około 200. W zlocie kobiet aktywnych, który robię tuż po manifestacji, w tym roku wzięło udział 400 osób. Uważam, że to bardzo dobry wynik. Podobnie jest w innych miejscach i te poszczególne wyniki składają się na szerszy obraz aktywnych kobiet – mówi naTemat Joanna Senyszyn, europosłanka SLD.
– No i Manify dochowały się swoich dzieci. Kolejne pokolenia przejmują pałeczkę i ten sposób działania jest dla nas bardzo cenny. Masowość i liczebność to nie do końca są nasze cele – dodaje Szczuka.
Bez zamieszek, bez zainteresowania?
Niezaprzeczalne jest jednak, że status Manify na przestrzeni ostatnich kilku lat uległ zmianie. Kolejne edycje mijają, media cytują najbardziej radykalne hasła i postulaty, ale takich emocji, jakie były wokół imprezy kiedyś, nie ma. – To prawda. Manifa była na początku wydarzeniem jedynym w swoim rodzaju. W tej chwili o prawach kobiet co raz więcej mówi się w mediach, zajmuje się tym Sejm, na listach wyborczych są parytety, dlatego temat przestał być aż tak gorący. Stąd też mniejsze zainteresowanie – komentuje Senyszyn.
Z drugiej strony paradoksalnie można to postrzegać jako sukces feministek. Bo to przecież Manifa "wałkowała" m.in. tematy gwałtów i parytetów, które dziś skuteczniej przebijają się do mainstreamu. Teraz, i to zarzut ze strony prawicy, mocno stawia na antyklerykalizm. – Hasła antyklerykalne zawsze będą podczas Manif, bo uciemiężenie kobiet jest ściśle związane z klerykalizmem – dodaje europosłanka.
Jest jeszcze jeden powód mniejszego zainteresowania feministycznymi demonstracjami. Znikoma "aktywność" narodowców. Senyszyn wspomina czasy, kiedy uczestnicy byli obrzucani kamieniami, jajkami i pomidorami. – To wywoływało kontrowersje, a dzisiaj to są marginalne zachowania. Pewnie gdyby marsz 11 listopada nie łączył się z burdami i podpaleniami, też mniej by społeczeństwo obchodził… – wnioskuje.
Prawica przyciąga bardziej
"Jakiż kontrast między nagłaśnianą Manifą a Marszami dla Życia i Rodziny gromadzącymi dziesiątki tysięcy, z Orszakami Trzech Króli, w których idą setki tysiące, z Marszem Niepodległości oraz Marszem Wolności i Solidarności skupiającymi wielkie tłumy, z marszami w obronie TV Trwam, w których uczestniczyły miliony Polaków!" – czytamy na portalu Karnowskich. Takie porównania to kolejny argument na potwierdzenie tezy, że Manifa to margines bez społecznego poparcia. Co na to feministki?
– Te setki tysięcy demonstrantów to są liczby dużych organizacji: kościelnych, kombatanckich, politycznych. Szczególnie Kościół działa w sposób bardzo skuteczny i mobilizuje swoich zwolenników. Nie ma sensu tego porównywać. Lepiej porównać nas z obywatelskimi, oddolnymi inicjatywami. W tym sensie jesteśmy fenomenem – odpowiada Szczuka.
– Za udział w "rydzykowych" manifestacjach ma się pewnie zapewnione odpuszczenie grzechów i gwarancję pójścia do nieba. U nas takich atrakcji nie ma – śmieje się Senyszyn.