W Polsce jest ponad 40 tysięcy doktorantów
W Polsce jest ponad 40 tysięcy doktorantów Fot. Paweł Małecki/Agencja Gazeta
Reklama.
– Doktorantów jest bardzo wielu – przyznaje Jacek Wawer, który pisze doktorat na wydziale filozofii UJ. Jego zdanie, podzielane przez wielu doktorantów na kierunkach humanistycznych, znajduje potwierdzenie w liczbach. W 1990/91 roku w Polsce było niecało trzy tysiące doktorantów, dekadę później – ponad 25 tysięcy. Dziś na studiach III stopnia jest ponad 40 tys. osób. Uniwersytety, zwłaszcza wydziały humanistyczne i nauk społecznych, na potęgę przyjmują chętnych na studia doktoranckie, bo każdy doktorant – a później każdy otwarty przewód doktorski – to dla uczelni dodatkowe pieniądze.
Uczelnie skaczą się na kasę wykorzystując fakt, że doktoranci często boją się skoczyć w dorosłość i chcą dać sobie jeszcze kilka lat na rozwój i szlifowanie umiejętności. Nieco inaczej widzi to dr Włodzimierz Tych, który wykłada na uniwersytecie w Lancaster. – Oczywiście, że każdy uniwersytet chce mieć jak najwięcej doktorantów, bo wtedy jest więcej publikacji i wyników. Co ważniejsi profesorowie rzeczywiście mają mniej czasu na osobiste kontakty z doktorantami, ale wtedy mają zaplecza w postaci grup badawczych, które tym doktorantom pomagają – mówi.
Marzenia o etacie
– Na moim roku było 50 doktorantów – mówi Małgorzata, doktorantka na wydziale polonistyki UJ. Dla porównania, w tym samym roku na UMCS studia doktoranckie rozpoczęło tylko 10 osób. 20 lat temu bycie doktorantem oznaczało nie tylko prestiż i automatyczny społeczny awans, ale także etat. Dziś o etacie można tylko pomarzyć – i większość doktorantów marzy. – Może jedna na dziesięć osób ma etat – mówi Małgorzata.
Więcej doktorantów, zdaniem ich samych, oznacza, że jakość kształcenia na studiach III stopnia spada. Z prostej przyczyny – promotorzy mają więcej doktorantów, więc każdemu z nich mogą poświęcić mniej czasu. Często prowadzą jednocześnie kilka doktoratów. Z danych GUS wynika jednak, że wraz ze wzrostem liczby doktorantów rośnie także liczba wykładowców – profesorów, docentów i adiunktów.
Dominika Michalak
socjolog

Potencjalnych promotorów przyrastało w tempie tylko nieco wolniejszym niż doktorantów. W porównaniu z rokiem 2000, w 2011 przybyło nauczycieli akademickich: profesorów o 50%, docentów o 165%, adiunktów o 50%, doktorantów o 57%. CZYTAJ WIĘCEJ

„Proletariat wiedzy – doktoranci i doktorantki w polskim szkolnictwie wyższym".

Promotor na wagę złota
– Dla doktoranta równie ważne, jak jego przygotowanie merytoryczne i wiedza, jest szczęście. Ja trafiłem na znakomitego promotora, który jest odnoszącym sukcesy naukowcem, ale też świetnym organizatorem, który dba o swoich doktorantów. Takich ludzi z poczuciem misji jest jednak mało – stwierdza Jacek Wawer. Faktem jest, że niewiele jest w Polsce wydziałów, które rzeczywiście dbają o swoich doktorantów. "Jest w Polsce kilka wydziałów, które nie przeliczają doktorantów jedynie na dotację stacjonarną, otaczają ich dostateczną opieką merytoryczną i organizacyjną. Pewnie na przynajmniej kilku innych sytuacja się poprawia" – pisze Michalak.
Jednym z takich ludzi z misją jest dr Włodzimierz Tych, wykładowca na uniwersytecie w Lancaster. Dla swoich doktorantów jest dostępny o każdej porze – i nie tylko dlatego, że wykładowcy wiedzą, że są regularnie przez studentów oceniani.
– Jak jest w Lancaster? Sporo jest biurokracji, studenci i promotorzy piszą sprawozdania co 6 miesięcy: opisują postęp pracy, publikacje itd. Wszystkie te sprawozdania są czytane i podpisywane przez doktoranta, promotorów i komisję. Doktorant prowadzi też rodzaj formalnego dziennika, w którym opisuje swoją perspektywę i przemyślenia. Na nadużycia miejsca za bardzo w tym systemie nie ma. Generalnie studia doktoranckie są traktowane jak rodzaj pracy z w miarę elastycznymi godzinami (co na ogół oznacza, że się pracuje cały czas), stypendium (jeśli się je ma) jest zbliżone do płac młodszego wykładowcy, a po 3 - 3.5 roku składa się doktorat – mówi o systemie brytyjskim.
Wciąż jednak nad doktoratami pracują idealiści, którzy chcą nieść kaganek oświaty i osoby, które na doktorach po prostu mogą sobie pozwolić – mają wsparcie w postaci rodziców czy partnera. Część świetnie sobie radzi dzięki grantom i stypendiom – ci jednak są w mniejszości. Inni ledwo kończą koniec z końcem, pisząc doktorat, który nie zapewni im w przyszłości pracy na uczelni i pracując w zupełnie innej branży, a pisanie doktoratu traktując jak – coraz mniej prestiżowe – hobby.
Eksperci uważają, że sytuacja w polskim systemie kształcenia przyszłych pracowników naukowych wymaga reformy. – System kształcenia na poziomie doktorskim wymaga głębokiego przemyślenia i reformy. Potrzebny jest dziś podział na doktoraty typowo naukowe i praktyczne, które będą cenione przez firmy – mówił w ubiegłym roku w wywiadzie dla "Rz" prof. Witold Bielecki, rektor Akademii Leona Koźmińskiego.
Inaczej jest wśród tych, którzy piszą doktoraty na wydziałach nauk ścisłych czy technicznych. – Żeby zrobić doktorat z fizyki czy biotechnologii trzeba niewątpliwie bardzo dużych zdolności, ale studia doktoranckie wiążą się zwykle z pracą w zorganizowanym zespole badawczym i większymi możliwościami finansowania studiów – mówi Jacek Wawer, dodając, że tak jak na studiach licencjackich czy magisterskich, również wśród przyszłych doktorów najbardziej oblężone są kierunki społeczne i humanistyczne. Między nimi i tymi ekonomicznymi i ścisłymi jest ogromna dysproporcja.
Absurdalne bywa życie doktoranta
Jeszcze na początku lat 90. doktoraty pisali głównie naukowcy zatrudnieni na uniwersytetach jako asystenci. Pracowali na uczelni, dostawali pensję, spokojnie pisali doktorat wiedząc, że już po jego napisaniu będą mogli dalej pracować, a nie wylądować na rynku pracy z niewielkim doświadczeniem. "Dekadę później asystentura zaczęła znikać z większości uczelni" – zaczęło więc ubywać i doktorantów-asystentów – wnioskuje Dominika Michalak.
Dzisiaj doktorant to trochę student, trochę naukowiec, dla wydziału – złota kura. – Doktorant nie zawsze czuje się potrzebny w swojej katedrze. Nie ma dla niego nie tylko biura, ale nawet biurka do pracy, nie ma wydzielonej przestrzeni wspólnej dla doktoratów danego wydziału, gdzie mogliby pracować lub pogadać przy kawie – a tak właśnie dzieje się w Stanach. Poważny problem to brak zespołów badawczych, w których doktorant miałby wydzielone zadania – mówi Małgorzata.
Nie ma też pieniędzy. Teoretycznie, źródłem utrzymania doktoranta powinny być stypendia. Tych jednak jest mało i są bardzo niskie. Jest stypendium dla najlepszych doktorantów (400 zł), stypendium projakościowe (800 zł) i doktoranckie, które wynosi od 1200 do 1500 zł. Maksymalnie można więc zarobić 2700. Ci, którzy tyle zarabiają, to wybrańcy losu. Większość cieszy się, jak dostanie 400 zł, chociaż wyżyć z tego i tak nie można. "Te 1000 zł to na kierunkach humanistycznych i społecznych coraz częściej marzenie. Uniemożliwia to prowadzenie badań czy nawet zdobywanie, nielicznych, grantów. W dziedzinach ścisłych, przyrodniczych i technicznych jest lepiej, ale też coraz gorzej.Sam kończę doktorat i rozważam wyjazd" – napisał Jakub w komentarzu do tekstu o polskim szkolnictwie wyższym.
Nie da się też dorobić prowadząc zajęcia – bo te prowadzi się charytatywnie. Na wydziale polonistki UJ można dostać jakieś zajęcia do prowadzenia tylko wtedy, kiedy jest się beneficjentem stypendium. Jeśli bezczelny doktorant powie w sekretariacie, że nie ma stypendium i właściwie za prowadzenie zajęć przydałoby się parę groszy, zajęcia (z których pieniędzy i tak nie ma) zostaną mu odebrane, a dostanie je ktoś, kto ma stypendium.
– Trzeba kombinować. I dotyczy to właściwie wszystkiego. Żeby się rozwijać, doktorat musi jeździć na konferencje. Jeśli już się na nią dostanie – co wcale nie jest łatwe – musi wnieść opłatę konferencyjną, która wynosi od 200 do 500 zł. Później można wprawdzie prosić o zwrot, ale szanse na refundacje są marne. Żeby pisać i publikować, musisz jeździć na konferencje, za które musisz płacić. A żeby móc płacić, musisz pracować, nie masz więc czasu na pracę badawczą i pisanie. W sumie nie masz też czasu na konferencje, bo który pracodawca zrozumie ciągłe wyjazdy – mówi Małgorzata.
To błędne koło. Publikować też nie jest łatwo. Za publikację w prestiżowym amerykańskim piśmie naukowym pewnej doktorantce kazano zapłacić. Nie miała pieniędzy, uniwersytet też nie. Opublikował więc ktoś, kto pieniądze albo miał, albo znalazł w jednej z instytucji opiekujących się młodymi naukowcami. Z danych GUS wynika, że czterech na pięciu studentów nie ma stypendium. – Przynajmniej połowa doktorantów pracuje. Może jedna na dziesięć ma etat na uczelni– mówi Małgorzata. Uczelnie to nie jest miejsce dla młodych naukowców. I mówią to nie tylko humaniści. Marek, który kończy doktorat na wydziale lekarskim, mówi tak: Ten etap mojego życia oceniam negatywnie, a w trakcie pisania doktoratu o 180 stopni zweryfikowałem swoje myślenie o uczelni i naukowcach. Pocieszające jest to, że niektórzy moi znajomi są zadowoleni– mówi farmaceuta.
Tych zadowolonych jest jednak niewielu. – Zdaję sobie sprawę z wyjątkowości mojej sytuacji – mówi Jacek. – W moim przypadku ciężka praca przyniosła nagrodę – dzięki stypendiom spędziłem rok w Genewie i w Berkeley w Kalifornii, gdzie byłem stypendystą Fulbrighta. Ale to rzadkość, miałem dużo szczęścia. W dodatku zarabiam ucząc na uczelni – dodaje.
To po co wam ten doktorat
– W czasach młodości moich rodziców tytuł magistra był dużym i jakże prestiżowym osiągnięciem. Dziś „każdy” kto chce tytułować się tym stopniem może to osiągnąć z mniejszym lub większym trudem. Czasy się zmieniają a my tym czasom musimy stawić czoła – mówi Agnieszka Figarska, notariusz i doktorantka na prawie. –Decyzja o tym, by pójść na studia doktoranckie zapadła jeszcze podczas studiów. Na rynku prawniczym nie jest łatwo dostać pracę. Trzeba się czymś wyróżniać. Postanowiłam, że spróbuję. Właśnie tytuł doktora miał pozwolić uzupełnić mi kropkę nad „i” w całej mojej edukacji. Po obronie pracy magisterskiej nie było wątpliwości. Wciąż było mi mało. Nie wiązało się to z pozostaniem i pracą na uczelni. Chodziło o realizowanie i spełnienie siebie, a także wszelkich ambicji, które stawiałam sobie na drodze. Nie sposób również pominąć tego, że tytuł doktora niezwykle ułatwi mój rozwój w zawodzie notariusza – dodaje.
Dla Jacka i Małgorzaty kontynuacja edukacji na studiach doktoranckich to był oczywisty wybór. Chcieli się rozwijać i pracować na uczelni. – Uwielbiam uczyć – mówi Małgorzata. – Są też zniżki na bilety miejskie i PKP – śmieje się. Marek swój wybór wyjaśnia tak: Trochę z zainteresowań, trochę z chęci rozwoju osobistego. No i dlatego, że miałem dość dyżurów w całodobowej aptece. A przede wszystkim dlatego, że trafił się fajny, prestiżowy unijny projekt.
Niektórzy traktują dodatkowe kilka lat studiów jako ostatni przystanek przed dorosłością. Chowają się w doktorski przewód. Nie mogą znaleźć pracy i nie bardzo wiedzą, co zrobić ze swoim życiem. – Chyba jest tak, że ludzie coraz dłużej dorastają, coraz później zakładają rodziny. Doktorat to taka cieplarnia – trochę pracujesz, trochę studiujesz – mówi Jacek. To dlatego często postrzega się doktorantów nie jako młodych naukowców, ale wiecznych studentów bojących się dorosłości.
Agnieszka Figarska ma jednak na ten temat inne zdanie. – Można żyć jak wieczny student. Co więcej, jest gros osób, które dzielnie wprowadza ten schemat w swoje życie. Ale historia musi mieć swój ciąg. Doktorant to osoba od której wymaga się zupełnie czegoś innego niż od zwykłego studenta. Nie wydaje mi się, żeby na studia te zdecydowała się osoba, kto ucieka przed dorosłością i chce przedłużyć swoje życie studenckie. Do napisania rozprawy doktorskiej potrzebne są przemyślenia biorące się z codziennej pracy i doświadczenia zawodowego. Trzeba dorosnąć do tego intelektualnie jak i emocjonalnie. Trzeba wiedzieć co się chce przekazać i udowodnić pozostałym, którzy jeszcze do tego nie doszli – konkluduje.