– Ciężko byłoby Rumunom porównywać się z Niemcami, tu poprzeczka jest za wysoko ustawiona, a Polacy są na wyciągnięcie ręki, można próbować ich doścignąć – mówi Małgorzata Rejmer, autorka nagradzanego zbioru reportaży "Bukareszt. Kurz i krew", z którą rozmawiamy o polsko-rumuńskich stereotypach, rumuńskiej gościnności i kłopotliwej historii, a także… żabach, które wykorzystywano do testów ciążowych.
"Bukareszt. Kurz i krew" przebojem zdobył serca polskich czytelników i krytyków literackich. Książka Małgorzaty Rejmer (rocznik 1985) to wciągająca podróż przez współczesną i historyczną Rumunię, wyróżniona m.in. nagrodą "Newsweeka" im. Teresy Torańskiej za najlepszą książkę z dziedziny literatury faktu, nominowana do Paszportów Polityki, a zaledwie kilka dni temu nagrodzona Gwarancją Kultury przyznawaną przez TVP Kultura.
Z jej autorką rozmawiamy o samej książce, ale także współczesnej Rumunii: z jej problemami z historią, emigracją, czy narodowymi kompleksami.
Dlaczego Rumunia?
Małgorzata Rejmer: Kiedyś na spotkaniu autorskim opowiedziałam historię z filmu dokumentalnego "Dzieci z dekretu" – o tym, jak w latach osiemdziesiątych w fabrykach w Rumunii sprawdzano, czy kobieta jest w ciąży, polewając jej moczem skórę żaby.
Słucham ?!
Tak było. Jeśli w ciągu 24 godzin żaba złożyła jaja, to oznaczało to, że w moczu kobiety są hormony ciążowe, które wpłynęły na owulację żaby. Taki XIX-wieczny test ciążowy u schyłku XX wieku. Opowiadałam więc o tym, jak w pewnym momencie ktoś przeprowadził sabotaż transportu żab i na kilka miesięcy kobiety odzyskały wolność, przestały być sprawdzane za pomocą owulujących żab.
Niedawno, po latach, znów obejrzałam ten dokument. Tak, była w nim historia żab, była mowa o tym, że żab zabrakło, tylko sabotażu transportu nie było – po prostu Rumunia była w takiej zapaści, że wstrzymano import żab zza granicy. Ten sabotaż musiałam sobie gdzieś po drodze wymyślić, bo ta historia wryła mi się w pamięć i często do mnie wracała.
Mogłabym znaleźć kilkadziesiąt takich opowieści, żeby wytłumaczyć swoją fascynację Rumunią. W jakiś sposób wymyśliłam sobie Rumunię, a ona odpowiedziała na moje zapotrzebowanie na absurd, tragedię, groteskę. To mimo wszystko ciągle zapomniany, a właściwie nieodkryty kraj. Pisząc książkę, wytyczyłam swoją własną ścieżkę przez Rumunię.
A skąd fascynacja Bukaresztem?
To było od samego początku trudne miasto, zamknięte na turystów jak twierdza. Teraz to się zmienia, ale w 2009 roku miałam wrażenie, że zderzam się ze ścianą. A jednocześnie na każdym kroku czułam historię i przeszłość. Nad Bukaresztem unosi się duch dawnej świetności, która została zniszczona przez tornado komunizmu, przez najbardziej niedorzeczne zamysły Nicolae Ceausescu, i przez chaos lat 90. To jest miasto pełne śladów, tropów, stylów, idealne dla historyka, reportera, detektywa-antropologa.
Czy pisała pani będąc cały czas w Rumunii?
Nie, w Rumunii nie pisałam wiele, robiłam tylko notatki. Zdarzało się, że historie, które zbierałam, dopadały mnie na miejscu i paraliżowały. W Bukareszcie odczuwałam je mocniej, bo rzeczywistość dookoła je dopowiadała. Dopiero gdy wracałam do Warszawy, nabierałam dystansu, żeby je opisać.
Jak odnajdywała pani swoich bohaterów?
Na bohaterkę jednego z reportaży natrafiłam, gdy szukałam mieszkania – pokoju u niej nie wynajęłam, ale opisałam historię jej życia. Mieszkałam też z kolegą Polakiem, który jest przewodnikiem po Bukareszcie i spędził wiele lat w Rumunii.On polecił mi kilka osób, które miały dla mnie historie. Potem przez dłuższy czas mieszkałam w domu, przez który przelewał się tłum ludzi, wielu mi pomogło. Jednego z bohaterów poznałam przypadkowo w kawiarni. Ciągle miałam włączony wewnętrzny radar.
Jak udawało się pani wchodzić z niektórymi ze swoich bohaterów w tak bliskie relacje? Myślę np. o rodzinie Claudiu Crulica, Rumuna, który zmarł w wyniku głodówki prowadzonej w polskim areszcie. Żeby rozmawiać z tymi ludźmi o ich tragedii musiała pani naprawdę zbliżyć się do nich i zdobyć ich zaufanie...
Do rodziny Claudiu Crulica pojechałam z przyjacielem Rumunem. Mieliśmy tylko jeden adres, znaleziony w kartotece Crulica. Wylądowaliśmy na skraju miasteczka Dorohoi, poszliśmy przed siebie, przez pole wzdłuż torów kolejowych, i pierwsza ulica, na którą natrafiliśmy, to była ulica, przy której mieszkał Claudiu. Jego rodzina od razu przyjęła nas bardzo serdecznie. Rumuni są w ogóle szalenie gościnni. Pokazywali zdjęcia Claudiu i płakali, miałam wrażenie, że nie rozumieją, jak mogło się stać to, co się stało. Przyjechałam do nich z filmem animowanym o losach Claudiu – "Droga na drugą stronę" – obejrzeliśmy go razem i razem płakaliśmy. Dla nich było ważne, że przyjeżdża ktoś z Polski i zapala świeczkę na grobie Claudiu.
No właśnie. Co Rumuni wiedzą o Polsce? Jak funkcjonujemy w ich zbiorowej wyobraźni?
Polacy kojarzą się starszym Rumunom głównie z „Solidarnością”. Zdarzało się, że na dzień dobry byłam witana słowami: "Polska, Lech Wałęsa". Rumuni nie mieli znaczącej opozycji w czasach Ceausescu, więc często podkreślają, jak ważne były dla nich doniesienia o „Solidarności” w Radiu Wolna Europa.
A jeśli chodzi o bliższą przeszłość i teraźniejszość?
Teraz w Rumunii bestsellerem jest książka "Dlaczego Rumunia jest inna?" historyka Luciana Boi, który w kilku miejscach porównuje Rumunów do Polaków. Przywołuje Polskę jako regionalne mocarstwo w średniowieczu, opisuje polskie bohaterstwo w czasie drugiej wojny światowej i nasze nieustępliwe negocjacje przed wejściem do Unii Europejskiej. I wyraźnie podkreśla rumuński stereotyp Polaka: że jesteśmy odważni, butni, uparci i dumni.
Czy to prawda, że nasz kraj pełni w ich masowej wyobraźni taką rolę, jak w Polsce Niemcy - dobrze zorganizowane, uporządkowane, „zachodnie” państwo ?
Polska jest dla Rumunii bezpiecznym wzorcem – nie za blisko, więc niezagrażająca, a z daleka widok jest piękny. Ciężko byłoby Rumunom porównywać się z Niemcami, tu poprzeczka jest za wysoko ustawiona, a Polacy są na wyciągnięcie ręki, można próbować ich doścignąć. Zdarzało mi się usłyszeć – "przecież byliśmy sąsiadami" – mam wrażenie że o wspólnej granicy pamięta więcej Rumunów niż Polaków. W ogóle wielu moich znajomych twierdzi, że Rumunia to jedyny kraj w Unii Europejskiej, gdzie dostajesz na starcie punkty za samo bycie Polakiem.
Chciałem też zapytać o Holokaust, o którym też trochę pani pisze w swojej książce. Czy Rumuni – w czasie II wojny światowej sojusznicy Hitlera – tak jak Polacy dyskutują o swojej odpowiedzialności za Zagładę?
Jest z tym duży problem, to właściwie rumuńskie tabu. Wielu historyków i polityków kwestionuje użycie słowa Holokaust w kontekście rumuńskim. Tłumaczą, że wprawdzie zginęło ponad 300 tysięcy Żydów, w tym 120 tysięcy deportowanych z Bukowiny i Besarabii do Transnistrii, ale niemal tyle samo Żydów transylwańskich zostało ocalonych, bo generał Antonescu nie pozwolił na ich wywóz do obozów zagłady w Polsce. W 2010 roku Szymon Peres podziękował Rumunii za to, ze wspierała żydowską imigrację do Izraela za Ceausescu, i zaraz z Centrum Wiesenthala podniosły się głosy, że wypadałoby raczej potępić Rumunię za druga wojnę światową. Zresztą to wspieranie imigracji polegało na tym, że Ceausescu sprzedawał Izraelowi rumuńskich Żydów za ciężkie dolary. Mówiło się, że Żydzi i Sasi to najlepszy rumuński towar eksportowy.
Mój kolega historyk powiedział, że rumuński antysemityzm jest bardziej zajadły niż w Polsce, bardziej bałkański, bezrefleksyjny. Obozy zagłady były na polskiej ziemi i wrosły w pamięć zbiorową, nie da się wyrugować Holokaustu z myślenia o polskiej historii.Tymczasem Rumuni uklepali ziemię i zasiali trawę w ogrodzie pamięci, i chodzą beztrosko... Starsi ludzie jak gdyby nigdy nic mówią „jidan”, „żydek”, to dość obrzydliwe słowo, które nikogo nie dziwi. Wielu młodych nie ma pojęcia chociażby o masakrze w Jassach, gdy w ciągu jednego dnia zginęło kilka tysięcy Żydów.
Czy Rumuni mieli swoje Jedwabne? Mam na myśli moment, kiedy prezydent Kwaśniewski przeprosił za współudział Polaków w tej zbrodni i całą dyskusję dookoła książki Grossa.
O rumuńskich winach się nie mówi, czasami nawet intelektualiści kwestionują Holokaust w Rumunii. W 2012 roku Dan Sova, rumuński minister i historyk z wykształcenia, powiedział, że w Jassach nie było żadnego pogromu Żydów – ale międzynarodowe oburzenie było tak duże, że rządzący wysłali go do Auschwitz, kazali odrobić lekcję historii i Sova się pokajał.
Był taki ważny moment w 1997 roku, kiedy prezydent Emil Constantinescu przeprosił za rumuńskie zbrodnie. I wszyscy uznali, że sprawa jest załatwiona, ile razy można przepraszać? Rumuński antysemityzm zwrócił uwagę reżysera Florina Iepana, który poznał Michaiła Zasławskiego, jedyną żyjącą osobę, ocalałą po pogromie w Odessie,. Chciał go skonfrontować z Contantinescu, ale były prezydent w ogóle nie chciał rozmawiać z Zasławskim. To dobrze pokazuje stosunek Rumunów do Żydów. Niby żałujemy, ale nie ma o czym gadać.
Dużo pisze pani o aborcji w czasach socjalizmu. Jak dziś wygląda prawo aborcyjne w
Rumunii? Czy tak jak w Polsce wzbudza kontrowersje?
W Rumunii aborcja jest na życzenie i wszyscy traktują ją jako coś oczywistego. Gdy mówiłam znajomym o prawie aborcyjnym w Polsce, byli zaskoczeni. Dla nich prawo do aborcji oznacza wolność. Gdy rozstrzelano Ceausescu, pierwszą ustawą nowego rządu było zniesienie słynnego Dekretu 770, zabraniającego aborcji i antykoncepcji.
Nie chcę tego oceniać. W Rumunii dostępność aborcji generuje niekiedy patologie, na przykład gdy młode kobiety zajdą w ciążę, często ginekolog zaczyna rozmowę od pytania "usuwamy?". Ale jednocześnie, mimo zupełnie innego prawa aborcyjnego, i Rumunia, i Polska mają jedne z najniższych współczynników dzietności na świecie – Polska jest na miejscu 212, a Rumunia 213, zresztą tuż obok innych krajów bloku wschodniego.
A jak jest z emigracją? Czy pod tym względem też da się zauważyć podobieństwa do Polski?
Tak, wyjeżdżają głównie młodzi ludzie, młode małżeństwa, dlatego we Włoszech czy Hiszpanii rodzi się tak dużo rumuńskich dzieci - ze względu na podobieństwo języka Rumuni wybierają zazwyczaj właśnie te kraje. Podobnie jest w Wielkiej Brytanii, gdzie Polki rodzą najwięcej dzieci wśród imigrantek.
Jak duża jest skala emigracji?
Za granicą pracuje aż 3 miliony Rumunów, ponad 15 procent obywateli. Ten temat pojawia się często w filmach młodych reżyserów, którzy z jednej strony wałkują tematy publicystyczne, ale z drugiej potrafią nadać im uniwersalny wymiar. Pokazują to, co może być bliskie i nam, Polakom: poczucie niższości, przekonanie, że za granicą Rumuni, jak Polacy, są obywatelami drugiej kategorii, a do tego indywidualne tragedie: rozbite rodziny, sieroty emigracyjne, stracone złudzenia, upokorzenie.
W Polsce imigranci z Rumunii najczęściej kojarzą się chyba z Cyganami. Często słowo “Cygan” i “Rumun” bywa zresztą używane jako synonim. Jak postrzegani są Romowie w samej Rumunii?
Lucian Boia trafnie powiedział, że dla Rumuna, cierpiącego od zawsze na kompleks niższości, bycie pomylonym z Cyganem to największa krzywda. Tymczasem wszędzie za granicą Cyganie są uważani za Rumunów, choć Rumuni odcinają się od związków z Romami. Cyganie są łatwymi chłopcami do bicia, często słyszałam "gdyby nie oni..." - to wiadomo, Rumuni byliby potęgą. Faktycznie, jest problem z integracją, chociaż istnieje wiele programów, mających niwelować różnice, na przykład młodym Romom łatwiej jest dostać się na studia. To często rodzi w Rumunach poczucie krzywdy i niesprawiedliwości.
W 2007 roku Mircza Cartarescu, jeden z najważniejszych rumuńskich pisarzy, opublikował wielokrotnie cytowany artykuł "Cyganie, problem rumuński", w którym pisał o tym, że Rumuni od wieków traktują Romów z pogardą, że myślą o nich stereotypowo, że obwiniają o wszystko, co w Rumunii złe, i w ten sposób, przez pogardę i niechęć, utrwalają przekonanie w samych Cyganach, że są gorszymi obywatelami kraju, że nie są w stanie niczego osiągnąć. Zdarzało mi się też usłyszeć, że Ceausescu był wybitnym politykiem, bo kazał sterylizować Cyganki – tak mi kiedyś oświadczył monter, który naprawiał internet. Ale to przykład najbardziej skrajnego myślenia.
Na koniec chciałbym jeszcze raz wrócić do Bukaresztu. Czytając pani opisy jego brzydoty miałem momentami wrażenie, że to miasto ma pewien rys podobieństwa ze stolicą Polski - nieco zniszczoną, eklektyczną, chaotyczną. Jak pani odbiera oba te miasta?
Śmieję się, że w porównaniu z Bukaresztem, który przypomina podstarzałą kurtyzanę w wyliniałym futrze, Warszawa jest schludną, pastelową, brzydką dziewczyną. Warszawa w czasie drugiej wojny światowej została zgruzowana, a w tym czasie Bukareszt przeżywał okres prosperity, bo rumuńską ropę naftową sprzedawano Niemcom. Podobieństw można się doszukiwać nie w architekturze, lecz w tym, jak transformacja ustrojowa zrujnowała przestrzeń w obu miastach.
I Warszawa, i Bukareszt znikają pod billboardami, toną w ulotkach, pokracznych szyldach, banerach. W obu miastach prezydenci i urzędnicy okazują się kompletnie nieudolni w walce z biznesem reklamowym – tyle że w Warszawie jest więcej oddolnych inicjatyw, które próbują zmierzyć się z tym problemem. I nie ma tak katastrofalnej sytuacji z brakiem miejsc parkingowych. W Bukareszcie zjawisko chodnika istnieje w postaci szczątkowej, a jeśli spadnie śnieg, ludzie z duszą na ramieniu chodzą poboczem jezdni. Ale ze względu na obłędną architekturę, i secesyjną, i modernistyczną, i brynkowiańską, Bukareszt ma wielki potencjał – wyszorowany, wybielony, zamieniłby się w perłę Bałkanów.