Z celebrytą o książkach porozmawiać trudno. Z pisarzem o celebrytach? Jak najbardziej tak. Do tego o nowej książce, wątkach homoseksualnych, nie tylko w literaturze, czy pisarzach będących właśnie celebrytami. Ha! Marcin Szczygielski w najprzyjemniejszej rozmowie, jaką dziś przeczytacie!
Tomasz Golonko: Dostałem Pana najnowszą książkę „Sanato”, czytam, ale nasza rozmowa wynika bardziej z tego, o czym ta książka jest.
Marcin Szczygielski: Pomysł na „Sanato” zawdzięczam Stefanii Grodzieńskiej, którą miałem okazję nie tylko poznać, ale udało mi się z nią zaprzyjaźnić. Dużo rozmawialiśmy. Między innymi o jej pobycie w getcie warszawskim, o tym co działo się po wojnie, czy o tym, co było przed nią. Opowiadała na przykład o tym, co się działo, gdy jej pierwszy mąż zachorował na gruźlicę.
Co się działo?
Wyjechali oboje do Sanato, bo i ona zachorowała – zaraziła się od męża. Oboje znaleźli się w Zakopanem. Stefania opowiadała mi, że pod wieloma względami był to najwspanialszy okres jej życia.
Proszę dalej.
Do połowy lat 40. gruźlica była chorobą niemal nieuleczalną i wszyscy, którzy na nią zapadli liczyli się z tym, że umrą. Ta świadomość ciążyła na tych młodych ludziach, którzy znaleźli się w Sanato. Właśnie dlatego, że zdawali sobie sprawę, że są najprawdopodobniej skazani na śmierć, korzystali z życia na wszelkie sposoby. I dlatego Stefania uznawała ten okres za najlepszy w jej życiu. Bo mogła sobie pozwolić na wszystko, nie miała poczucia, że może popełnić jakiś nieodwracalny błąd. Puściły wszystkie hamulce. Zresztą wówczas, tylko Stefania przeżyła pobyt w Sanato w Zakopanem. Reszta niestety umarła, łącznie z jej pierwszym mężem. I ta jej opowieść o Sanato niesamowicie mną wstrząsnęła.
Co dokładnie?
Wizja takiej grupy młodych ludzi – dobrze usytuowanych, z dobrych sfer, nie mających praktycznie żadnych zmartwień – odizolowanej w luksusowym ośrodku ze świadomością, że umierają. Zacząłem zbierać informacje o gruźlicy, badać historię o Sanato i czytać o tym, jak było zorganizowane oraz co się w nim działo przed wojną. Lubi Pan horrory?
Bardzo.
Ja też. Pomyślałem, że najlepszym sposobem na opowiedzenie historii tego sanatorium będzie formuła horroru. Pomysł spodobał mi się tym bardziej, że jeszcze w tym gatunku się nie sprawdzałem. Postanowiłem więc kolejny raz zadebiutować. I zaryzykować.
To prawda. W ostatnich kilku latach pisałem sporo dla młodszych czytelników. Nie chciałem być przypisany do jednej konwencji. Moje pierwsze książki dla dorosłych były w znacznej mierze humorystyczne i lekkie, zyskały więc spore powodzenie. Nie mam nic przeciw takiemu pisaniu, bo i mnie samego ono bawi, ale w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że zapędzam się w kozi róg, bo im więcej napisałbym takich książek, tym trudniej byłoby mi później napisać coś innego. To mnie przeraziło, bo mogłem pozamykać sobie różne drogi i być skazanym na jedną.
Z Berkiem tak było?
Tak. Zrobiło się za dużo hałasu, postanowiłem więc zrobić coś zupełnie innego i uciekłem w książki dla młodzieży. Okazało się to zresztą trafionym pomysłem, bo przyniosło mi dużo satysfakcji i poczucie, że moja praca jest doceniana nie tylko przez czytelników, ale też przez krytyków.
Dlaczego Pan uciekł?
Przede wszystkim dlatego, że zawsze chciałem pisać także książki dla młodzieży, a sukces „Berka” groził mi, że zostanę zaklasyfikowany już na dobre jako pisarz zajmujący się literaturą gejowską, czy tworzący książki z wątkami homoseksualnymi. To oczywiście bardzo utrudniłoby mi pisanie dla młodszych odbiorców, ale też pisanie w ogóle, bo jest to ślepa uliczka.
Ja bym to sprzedał jako „autor specjalizujący się w…”
Tak, ale ile takich książek można napisać? Widać to najlepiej po moich kolegach, którzy postanowili zająć się tym na dobre – o ile ich pierwsze propozycje były dobre, o tyle następne są coraz słabsze, albo nie pojawiają się wcale.
„Berek” dał Panu popularność.
Owszem, ale nie taki jej rodzaj, który cenię. Paradoksalnie nie był moim największym bestsellerem, bo „PL-BOY” sprzedawał się i wciąż sprzedaje lepiej. „Berek” przyniósł mi rozgłos, a bardzo tego nie lubię.
Popularności?
Celebryctwa. Pamiętam, że po „Berku” właśnie w jakimś plotkarskim tygodniku pokazano moje zdjęcie z premiery, czy przyjęcia i opatrzono je komentarzem, że źle się ubrałem. Bardzo mnie to rozśmieszyło, ale też przejęło zgrozą, bo pomyślałem sobie: Matko Boska! Dlaczego ktoś poświęca uwagę temu, w co jestem ubrany? Przecież nie jestem stylistą, ani modelem, a pisarzem. Jeśli tych ludzi bardziej obchodzi to, co na siebie włożyłem, a nie to, co napisałem, to co ja robię w tym towarzystwie?
I?
Uświadomiłem sobie, że przez cały ten okres, gdy cieszyłem się, jak to Pan ujął „popularnością”, właściwie nic nie napisałem, bo wciąż byłem zajęty. Dostałem mnóstwo propozycji udziału w wydarzeniach zupełnie nieistotnych, które wyczerpywały mnie i pożerały mój czas. Poczułem, że tracę życie, bo absolutnie nic z takiej popularności nie wynika. Co by Pan zrobił na moim miejscu?
Nie wiem, uciekłbym…
A ja podziękowałem. Przestałem odpowiadać na tego typu propozycje i wyjechałem do pracy nad morze i zacząłem pisać „Omegę”. Jednak ta „celebryckość” w pewnym sensie opłaciła mi się, bo otrzymałem wtedy propozycję prowadzenia programu rozrywkowego „Chłopaki z taśmy”. Kilka lat wcześniej pracowałem już w telewizji, więc miałem pewne doświadczenie i czułem się dość pewnie przed kamerą. Tyle tylko, że wtedy prowadziłem program „Pokojowe rewolucje” w TVN, które były związane z moim podstawowym zawodem, czyli z grafiką i architekturą wnętrz . Show „Chłopaki z taśmy” nie miał absolutnie nic wspólnego z tym, czym się kiedykolwiek zajmowałem, ale ofertę przyjąłem.
Po co?
Z racji honorarium, choć oczywiście ta praca sama w sobie była zabawna. Udało mi się wynegocjować wyjątkowo dobre warunki finansowe. Pieniądze, które niemal w całości przeznaczyłem na produkcję „Omegi”, a koszt był potężny. Książka ma sześćset stron, twardą oprawę i wydrukowana jest w kolorze, bo udało mi się zamówić ilustracje u świetnego grafika Bartka Arobala, których w „Omedze” ostatecznie znalazła się ponad setka. Efekt jest naprawdę znakomity i ta książka przyniosła mi znaczne uznanie czytelników i branży, ale oczywiście nie mogła na siebie zarobić.
Myślałem, że jak się jest popularnym autorem, to pieniędzy nie brakuje.
Bez problemów utrzymuje się z pisania, ale ja mam asekurancką naturę. Bardzo nie lubię spłukiwać się z pieniędzy i dbam o swoje zabezpieczenie finansowe. Oczywiście, jeżeli wydajemy w Latarniku moją kolejną „standardową” książkę – taką, jak „Sanato” – nie wymaga ona dofinansowania i prędko zwraca się z nawiązką. „Omega” była moim kaprysem. Wiedziałem, że się nie zwróci, bo to wynikało z prostej kalkulacji. Ale to był kaprys, na który, jako pisarz, sobie pozwoliłem, bo akurat pojawiła się szansa w postaci „Chłopaków z taśmy”.
A program przyniósł Panu publikacje właśnie we wspomnianych popularnych magazynach. Na własne życzenie.
Zgadzając się na ten program, zdawałem sobie sprawę, że coś takiego może się przydarzyć, ale szczęśliwie szybko zniknąłem z plotkarskiej prasy i portali. Nie lubię być celebrytą i nie jest mi to absolutnie do niczego potrzebne. Media w pewnym momencie zdały sobie sprawę, że marna ze mnie pożywka dla sensacyjnych newsów, bo raczej nie robię z siebie publicznie pajaca, a nawet nie chodzę na imprezy i trudno mi zrobić „ciekawe” zdjęcie.
Michał Witkowski na przykład się tym celebryctwem bawi.
Ja chyba wolę pracować, niż się bawić. W moim przekonaniu pisarz nie może być celebrytą, bo jego rola polega na sprzedawaniu książek, a nie siebie. Zabawa w bycie celebrytą pochłania mnóstwo czasu, sił, środków i całkowicie wyjaławia. To są dwie całkowicie sprzeczne ze sobą zawody. Jeżeli pisarz ma potrzebę leczenia swoich kompleksów i dowartościowywania się swoim „celebryctwem”, oznacza to, że sam nie wierzy w wartość własnego pisania, i że się w nim nie spełnia.
No dobrze, uciekł Pan od tego celebryctwa. Gdzie Pan teraz jest?
To jest proszę Pana miejscowość niedaleko Międzyzdrojów.
Sąsiadów Pan ma?
Mam, bardzo się lubimy. Mieszka tu na stałe około 30 osób. Sąsiedzi są bardzo uprzejmi i życzliwi, ale myślę, że raczej nie zdają sobie sprawy, czym ja się zajmuję.
Pan otwarcie mówi o tym, że jest gejem. Czy….
Chyba wiedzą, ale nikogo to już nie obchodzi. Uprzedzenia są zaraźliwe – jeśli człowiek sam sądzi, że coś z nim jest nie tak, jeśli ucieka wzrokiem, chowa się i ma poczucie winy, wszyscy dookoła zaczynają podzielać tę postawę. Ale jeżeli człowiek siebie akceptuje, to najczęściej ludzie wokół niego też szybko dochodzą do wniosku, że nie ma się czym bulwersować i przyjmują go takim, jakim jest. A ja naprawdę pod tym względem nie mam żadnego problemu.