Alkoholik, hazardzista, niedoszły samobójca. Andrzej Iwan - jeden z najlepszych polskich piłkarzy lat 70. i 80. Jego biografia, zatytułowana "Spalony", 25 kwietnia trafi do księgarń. Jest to książka znakomita, barwna ale i straszna, bo pewne rzeczy opisane są bez upiększania. Połknąłem w dwa dni i każdemu polecam. Bardzo też się cieszę, że było mi dane porozmawiać z jej bohaterem. W warszawskim "Bistro 32" z Andrzejem Iwanem przegadaliśmy prawie godzinę.
Wojciech Kowalczyk chęć wydania swojej biografii tłumaczył tym, że jak będzie miał 70 lat, chętnie usiądzie gdzieś na fotelu i weźmie książkę do ręki, żeby się trochę pośmiać. Tymczasem pan ma chyba inne motywy. W „Spalonym” czytamy, że Andrzej Iwan nie sądzi by dożył wieku emerytalnego.
Zgadza się, tak właśnie myślę. Nawet bym nie chciał dożyć tego wieku. Emerytury się chyba nie dorobię, pieniędzy nie udało mi się odłożyć. Tak sobie myślę, choć wiem że to brzmi dziwnie, że ciężko mi będzie dociągnąć. Natomiast ja pisząc tę książkę, znaczy się – opowiadając moją historię – bardzo często się uśmiechałem. Ale nie ukrywam, były też momenty, gdy głos wiązł mi w gardle.
Jest w tej książce taki mocny, przejmujący fragment gdzie opowiada pan, że spodziewa się spotkania z diabłem...
Ja się z nim często spotykam.
Fragment książki "Spalony":
Znam tego diabła, który lubi siąść na moim ramieniu i sączyć truciznę do ucha. Jesteśmy zaprzyjaźnieni, pojawia się zawsze we właściwym momencie.
- Cześć Andrzej.
- Cześć, diabeł.
-Piłeś.
- Tak.
- Wstyd ci chyba?
- Tak.
- Czas na ciebie...
- Już?
- Zrób to.
Czyli książka ma być trochę takim świadectwem? Sądzi pan, że takie kolejne spotkanie może niedługo nastąpić?
Na tę chwilę wszystko wskazuje na to, że nie powinno. Niemniej ja mam taki organizm, charakter, że często popadam w stany depresyjne. Wtedy diabeł przychodzi, by ze mną pogadać. Wiem, że to trochę brzmi jak słowa wariata, ale przecież ja nim w dużej mierze jestem. Normalny człowiek nie robił takich rzeczy jak ja robiłem. Więc, no, niestety, może być tak, że … (Iwan na chwilę milczy) Ale nie, nie wybiegajmy teraz tak w przyszłość.
Co sprawiło, że pan się w tej książce tak bardzo otworzył? Że bez większego skrępowania mówi o alkoholiźmie, hazardzie, leczeniu?
Generalnie … ja nie jestem wcale taki otwarty jakby się mogło wydawać. Myślę, że to są po prostu ważne sprawy w moim życiu. To, że jestem byłym sportowcem, alkoholikiem, który też jest gdzieś tam na swój sposób normalny. Ale trzeba pamiętać, jakie spustoszenie mogą wyrządzić leki w organizmie człowieka. Po nich dopadają cię takie melancholijne dni i stany depresyjne. I to jest w tym wszystkim najgorsze.
Pan ma świadomość, że przesadzał z piciem?
Oczywiście, że tak. Chociaż paradoksalnie pod koniec kariery mogłem jeszcze pograć rok w Austrii. Ale jakoś odwidziało mi się to w ciągu jednej nocy. Ja generalnie robiłem wszystko by w piłkę grać jak najkrócej. Alkohol to moja największa porażka. Druga to hazard, ale na tym nie koniec. Należałoby do tego dodać moje podejście do treningów, do rehabilitacji. Dziś ja też czasami ulegam namowom i krytykuję to, co robi Patryk Małecki. A potem tak sobie myślę, że ja w jego wieku miałem dużo więcej na swoim sumieniu.
Żałuje pan, że nie urodził się kilkanaście lat później? Za pana czasów trzeba było mieć 30 lat by wyrwać się za granicę, a dziś wystarczy po prostu błyszczeć w polskiej lidze.
Wie pan, ja wyjechałem z Polski w wieku 28 lat, mogłem, bo reprezentowałem swój kraj na mistrzostwach. Ale już wtedy byłem wrakiem człowieka, byłem zmaltretowany kontuzjami, poza tym coraz bardziej wciągałem się w alkoholizm. Ja tak bardzo tego nie żałuję, bo i tak miałem lepiej niż inni ludzie w tym czasie. Dostawałem mieszkanie, samochody, o dużo mniej rzeczy musiałem się troszczyć. Zresztą, szczerze mówiąc, sądzę, że gdybym później się urodził i później wyjechał, i tak bym wszystko stracił. Po prostu taki miałem charakter.
Niektórzy twierdzą, że gdyby Iwan grał w latach 90. trafiłby do Milanu albo Realu Madryt.
Na pewno swego czasu uchodziłem za wielki talent. Ale ja musiałbym w takich klubach być cały czas prowadzony za rękę. Być może teraz jest nieco łatwiej bo pojawiły się pewne instytucje, jak PR czy menedżerowie. Pojawili się ludzie, którzy pomagają piłkarzom określić swoją drogę.
Na końcu książki jest kilka wywiadów z pana przyjaciółmi. Dwóch z nich mówi, że gdy widzą dzisiaj Wayne'a Rooneya, przed oczami staje im Andrzej Iwan.
Rzeczywiście gra podobnie do mnie z czasów, gdy jeszcze miałem zdrowe wszystkie części ciała. Oczywiście przy zachowaniu wszystkich proporcji bo on jest dziś jednym z najlepszych piłkarzy świata. Ale fakt, ta sama agresja, bezkompromisowość w grze, do tego skuteczność.
Kiedy napisałem w naTemat tekst o polskich zdolnych juniorach, którzy piłkarsko giną w późniejszych latach jeden z komentujących sądził, że znalazł receptę. - Dziś piłkarze dużo więcej piją, za dużo – stwierdził. Pan się z tym raczej nie zgodzi.
To jest absolutnie bujda na resorach. Myślę, że teraz jest większa świadomość co powoduje alkohol, czym to się kończy, w klubach są wyspecjalizowani lekarze. W naszych czasach nie było z kolei tylu rozrywek, by można było inaczej spędzać czas. Dlatego w porównaniu z tym co mamy dziś, ja i moi koledzy piliśmy dużo więcej.
Fragment filmu Janusza Kozioła o uzależnieniach Andrzeja Iwana:
Naprawdę nie było alternatywy?
Tak, chociaż też nie do końca. Mieliśmy rodziny, do tego gdzieś można było wyjechać. Tyle że my zarabialiśmy takie pieniądze, że nie było nas stać na żaden wyjazd do ciepłych krajów. Tak jak teraz jeżdżą piłkarze – na Cypr czy nawet do Dominikany – my nie mogliśmy. Ale wydaje mi się, że pod jednym względem mieliśmy lepiej. Byliśmy na pewno bardziej zintegrowani, lubiliśmy się, była całkowita beztroska. Pieniądze płynęły szerokim strumieniem i tak na dobrą sprawę nie były tak wiele warte. Do tego my w Krakowie byliśmy wszyscy z jednego miasta. Stale ze sobą przebywaliśmy, mieliśmy różne pomysły, większość była głupich, szalonych. Ale niech pan zaznaczy, że nie wszyscy piłkarze pili. Po prostu jak chciałem gdzieś iść, zawsze miałem kompanów.
Którymi byli nie tylko piłkarze
Jasne, że tak. Wielu z nas znało się z cinkciarzami, takie były czasy. Do tego na porządku dziennym były imprezy z artystami, choćby z aktorami Starego Teatru.
Trenerzy pozwalali się napić?
Różnie. Ale na ważnych turniejach, gdy mieliśmy kilka dni przerwy, zazwyczaj puszczali nas w miasto. - Tylko się nie upijcie – mówili. Radzili poprzestać na jednym piwku. Ale my, wiadomo, zazwyczaj waliliśmy po pięć albo i dziesięć. Może pan napisać, że to była taka wewnętrzna chęć oszukania trenera.
Załóżmy, że w tamtych czasach reprezentacja Polski wraca zza Oceanu i dwóch jej kluczowych piłkarzy wypija w samolocie po dwie buteleczki wina. Jakby to komentowano?
Podejrzewam, że by dostali specjalne premie. Za wstrzemięźliwość (śmiech). Te loty transatlantykami zawsze były takie wilgotne. Inaczej jak się jechało czy leciało na mecz. Wtedy przegiąć pałki nie można było. Powroty to już jednak zupełnie inne historie.
W „Spalonym” czytamy, że jedynym trenerem Wisły, którego metod treningowych pan nie akceptował, był Franciszek Smuda. Proszę rozwinąć tę myśl.
Smuda zastąpił Adama Nawałkę, przyszedł do Wisły i zaproponował mi miejsce w sztabie. Ale ja nie chciałem. Wiedziałem, że on jest ciężkim człowiekiem. Wydaje mi się, że wtedy już powoli wyczerpywała się formuła prowadzenia zespołu przez Smudę.
Ten proces wciąż trwa?
(Iwan chwilę się zastanawia) No, chyba tak. Chyba tak jest.
A dziwi pana to, że człowiek, który, jak pisze Paweł Zarzeczny, nigdy nie stronił od alkoholu, nagle zaczyna ludzi za to wykluczać? I nie lubi graczy niepokornych, mających własne zdanie.
I tak, i nie. Tak, bo pamiętam Smudę z Widzewa Łódź, gdzie odnosił sukcesy i ekipę miał barwną, lubiącą zabalować. Taką i do tańca i do różańca. W Wiśle Kraków podobnie, też piłkarzy tak bardzo nie kontrolował. A potem nagle zaczynała pojawiać się presja a Franek przestawał być sobą. Najpierw po raz drugi w Wiśle, potem w Legii a teraz apogeum pojawiło się w reprezentacji. On chyba nie spodziewał się takiej presji ze strony mediów. Nie jest do końca sobą, nie postępuje w zgodzie ze swoim charakterem. Jest zagubiony, nie wie jak rozwiązywać problemy. On stara się być konsekwentny, ale swoimi decyzjami wszelką logikę rujnuje.
Ostatnia sprawa Sławomira Peszki...
Dokładnie. Mogę iść o zakład, że jakby chodziło o kluczowego piłkarza reprezentacji, jego reakcja byłaby zupełnie inna. A tak, kto wie, czy przy okazji nie pozbył się po prostu pewnego problemu. Nie będzie musiał szukać dla niego miejsca na lewej pomocy.
Przejdźmy do samej książki. To prawda, że na spotkaniu w Krakowie, z Krzysztofem Stanowskim i Tomaszem Ćwiąkałą, to pan zaproponował jej napisanie?
Nie, nie, to zaproponował Krzysiek. Siedzieliśmy w warszawskim hotelu Mercury. Opowiedziałem parę anegdot, pośmialiśmy się i wtedy on zapytał: „Słuchaj, a może byśmy coś napisali?” No i ten pomysł zaakceptowałem.
Andrzej Iwan i Krzysztof Stanowski opowiadają o książce:
Znaliście się już?
Nie, w zasadzie wtedy Krzyśka poznałem.
Ale kojarzył go pan? Wiedział, że wcześniej napisał biografię Wojciecha Kowalczyka?
Tak, oczywiście. Znałem jego wartość jako dziennikarza. No i wspólnie spędziliśmy kilka weekendów, dość szczerze porozmawialiśmy i potem Krzysiek to spisał. Zresztą ja już dwadzieścia lat temu nosiłem się z podobną myślą. Już miałem gotowych trochę notatek, książkę miał wtedy napisać Paweł Zarzeczny. Też barwny dziennikarz, podobne pióro do Krzyśka. Ale jakoś nie wyszło. Nie zdecydowałem się. Może trochę się bałem, bo to wszystko było za świeże? Zresztą wie pan, ja nie spodziewam się, że taka książka odniesie jakiś olbrzymi sukces. Myślę, że mało kto mnie teraz w tym kraju kojarzy.
Jak powiedziałem w redakcji z kim zamierzam się spotkać, kojarzyła trójka. Na dwadzieścia kilka osób.
No właśnie, widzi pan. Zresztą ja nie ukrywam, że ta książka powstała też trochę z pobudek ekonomicznych. Krzysiek powiedział, że można na tym całkiem całkiem zarobić. Ja nie napisałbym takiej książki od tak. Tam są poruszone sprawy krępujące, intymne i podejrzewam, że część moich dawnych kolegów będzie miała do mnie pretensje o ich ujawnienie. Ale ja uważam, że żyjemy w czasach, gdy nasze społeczeństwo powinno się trochę otworzyć. A przez biografie, takie jak ta, można też ludzi zachęcić do czytania książek.
Ma pan jakieś plany na przyszłość? W „Spalonym” przyznaje się pan, że tęskni za domkiem na wsi.
Krzysiek zapytał mnie pewnego razu czego żałuję najbardziej. Właśnie wtedy odpowiedziałem, że przydałby mi się teraz domek na wsi. Ale dzisiaj ja zwyczajnie nie wiem co będzie dalej, jak potoczy się to moje życie. Teraz mam trójkę wnucząt, które bardzo kocham. Ja nie myślę o jakiejkolwiek przyszłości. No, ale dobrze – chciałbym by synowi się coś jeszcze w piłce udało. Gra już dziesięć lat, ale trafia do przeciętnych klubów, gdzie najczęściej nie płacą. Chciałbym by moje dzieci były szczęśliwe.
Jak pan się zachowywał, gdy rodzina widziała pana w złym stanie? Przepraszał pan? Czy może jednak mówił: „Już taki jestem, musicie się przyzwyczaić”?
Oczywiście, że przepraszałem. Ja generalnie zamykałem się, leczyłem moralniaka. Ale różnie to bywało. Przede wszystkim nie chciałem, żeby moje dzieci wiedziały. Dlatego do domu często wracałem po kilku dniach, gdy byłem już trzeźwy. Ale z czasem przyszły pobyty w szpitalach, detoksykacja i one się dowiedziały. Ale dzieci jak to dzieci, wszystko wybaczają.
Pana syn, Bartek, powiedział w wywiadzie Tomaszowi Ćwiąkale, że jest pan jak taki zapalnik, który w każdej chwili może ruszyć w niewłaściwym kierunku. Prawda to?
Oj, tak.Tak. Bartek ma rację.
Bartosz Iwan o swoim ojcu,
w rozmowie z Tomaszem Ćwiąkałą:
Żyje na bombie. To może być dzisiaj, jutro albo za pół roku. Żyjemy w niepewności i po prostu cieszymy się, że jest normalnie. Nie musi być kolorowo, ważne, żeby było spokojnie.
Który nałóg jest gorszy: alkoholizm czy hazard?
Najgorsze jest ich połączenie. Wie pan, ja miałem tak, Najpierw żeby pójść grać, musiałem się trochę napić. Grałem, grałem, w końcu przegrywałem i potem piłem by utopić smutki, żale. Takie błędne koło. Zresztą ja przeszedłem przez wszystkie nałogi bo też do tego palę jak smok. Paleniem na szczęście nikomu tak nie zaszkodziłem, gdzieś najwyżej kogoś zadymiłem. Ale nie miało to aż takiego wpływu na życie bliskich mi osób.
Gdzieś przeczytałem, że Andrzej Iwan to człowiek, który miał wszystko a teraz nie ma nic.
Ale przecież ja mam wszystko oprócz pieniędzy. No, i oprócz domku na wsi. Mam wspaniałą rodzinę, głównie moją Basię, której zadedykowałem książkę. Proszę sobie wyobrazić, jaką musi być złotą żoną, jeśli ona to wszystko wytrzymała. Mam też te wnuki, ukochanego psa. Brakuje mi tylko komfortu, który bym miał, gdybym inaczej pokierował swoim życiem.
Jak pan myśli, co pan by dziś robił gdyby nie te błędy?
Pewnie wyszedłbym teraz przed domek, podziwiał krajobraz i myślał jak pięknie byłoby dożyć siedemdziesiątki (śmiech).
"Spalony" ukaże się nakładem wydawnictwa Buchmann. Premiera 25 kwietnia. Pierwszy rozdział książki jest już dostępny online. Możesz go przeczytać tutaj