
Gdy Portugalczyk Luis Figo przeszedł z Barcelony do Realu Madryt, na stadionie Camp Nou regularnie doświadczał seansu nienawiści. Ale my w Polsce też mamy swojego Figo. Paweł Kaczorowski, jeszcze jako piłkarz Lecha, dawał do zrozumienia, że nie przepada za warszawską Legią. Tyle, że do tej Legii jakiś czas później trafił. Nie zjednał sobie kibiców, ci go wyzywali, wywieszali obraźliwe transparenty, a i różne przedmioty leciały na niego z trybun. Dziś Kaczorowski nie gra już w lidze ale my, przed meczem Legia - Lech, postanowiliśmy wrócić do tej historii. I chwilę z nim porozmawiać.
- I widzi pan, to właśnie jest żenujące. Tego nie mogę zrozumieć. Że ja zostałem zapamiętany jako piłkarz, w którego stronę ktoś coś mało fajnego krzyczał. Że ludziom mecze Lecha z Legią, w których ja grałem, z tym właśnie się głównie kojarzą.
- Ale przecież ja wtedy w tej Legii naprawdę dobrze grałem. Byłem w formie, pokazywałem się. Dostawałem nawet powołania do reprezentacji.
Fragment tekstu Jakuba Polkowskiego z weszlo.com:
„Kaczor” jeszcze jako zawodnik Lecha Poznań, po zwycięstwie w Pucharze Polski, mało nie zdarł sobie gardła intonując znaną przyśpiewkę, obrażającą Legię – „W nienawiści do tej drużyny…”. Los bywa jednak przewrotny. Czasem nawet złośliwy. Pół roku później Kaczorowski podpisał kontrakt z Legią. W Warszawie mógłby jednak stanąć na uszach, zacząć grać jak Ronaldo, wygrywać mecze w pojedynkę, a i tak nie zyskałby akceptacji kibiców. Tu, chcąc nie chcąc, był postrzegany jako „chórzysta”. W jego stronę leciały nie tylko gwizdy, wyzwiska, ale i gumowe kaczki, a cały stadion regularnie śpiewał na dwie trybuny „Kaczorowski! Co? Ty k…”.
- Ja się trochę obawiałem ich reakcji, spodziewałem się, że przywitają mnie umiarkowanie przyjemnie. Ale nie, niczego na mnie nie krzyczano, nie byłem tam obrażany.
