Dobry polityk to wyśmienity myśliwy, który zawsze wie, jak upolować obrany cel. Wielu z nich poluje jednak nie tylko w przenośni, ale naprawdę najlepiej spełnia się godzinami czekając ze strzeblą na swoją ofiarę. Słonia, dzika, a czasem... kolegę. Dlaczego władza tak bardzo to lubi, skoro prawie zawsze musi za swoją pasję słono zapłacić, bo równocześnie z obiektywem na nią polują dziennikarze?
- Jest mi bardzo przykro. Popełniłem błąd. To się więcej nie powtórzy - tak musiał się tłumaczyć ostatnio hiszpański król Juan Carlos za safari na koszt podatników, które urządził sobie w Botswanie. Jeszcze bardziej gorące były tłumaczenia wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych Dicka Cheneya, który podczas polowania na przepiórki pomylił ptaka ze znanym teksańskim prawnikiem, który towarzyszył mu na łowach. Łowiecka pasja wymaga również wielu tłumaczeń, gdy myśliwy startuje w wyborach, szczególnie prezydenckich. Dwa lata temu przez pewien okres nie było rozmowy z kandydującym na urząd prezydenta Bronisławem Komorowskim, w której nie musiałby odpowiadać na pytanie, dlaczego lubi zabijać bezbronne zwierzęta. Podobne pytanie często pada również pod adresem obecnego pretendenta do fotela przywódcy USA, republikanina Mitta Romneya.
Jedynym bezkarnym myśliwym był dotąd chyba tylko przywódca Rosji Władimir Putin. On jeden polując kamer bowiem nie unika, a do tego strzelby używa tylko na groźne zwierzę, które zagraża człowiekowi. Tak, jak wówczas, gdy ustrzelił tygrysa czyhającego na członków jego wyprawy. Ale nawet wtedy przemyślnie miał przy sobie nie ostrą amunicję, a naboje ze środkiem usypiającym. Jak więc tu mówić o nim źle?
W innej sytuacji są niestety politycy z zachodu. W czasach, gdy w ich krajach panuje nieprzerwanie moda na ekologię, a coraz więcej ludzi mówi, że brzydzi się przemocą, wolą raczej nie przechwalać się, że raz na jakiś czas bardzo lubią odstrzelić małego zajączka, czy sarenkę. Albo tak, jak król Hiszpanii zmierzyć się z wielkim i niezwykle inteligentnym zwierzęciem jakim jest słoń. Na nic zdaje się przecież dzisiaj już tłumaczenie, że to normalne, bo człowiek w ten sposób od zawsze zdobywał pożywienie. Gdy polityk pojawia się na pierwszych stronach gazet z bronią w ręku, to zawsze musi zwiastować kłopoty. Z których czasem udaje się zwinnie wybrnąć.
Tak, jak na przykład Bronisławowi Komorowskiemu. Gdy podczas kampanii wyborczej przed ostatnimi wyborami prezydenckimi media nagle zalały jego zdjęcia w myśliwskim rynsztunku, szybko stał się on celem organizacji broniących praw zwierząt. I sztabu przeciwnika, znanego z zamiłowania do zwierząt. Wśród sztabowców kandydata Platformy Obywatelskiej natychmiast zaczęły się gorączkowe starania, by do mediów nie przedostały się zdjęcia ówczesnego marszałka z upolowaną zwierzyną. Zestawienie Kaczyńskiego głaszczącego swego ukochanego kociaka z Komorowskim z zakrwawioną ofiarą w dłoni musiałoby bowiem oznaczać kilka punktów w plecy. Szybko z odsieczą przyszły jednak dzieci Bronisława Komorowskiego. - Dostałem od dzieci i wnuków aparat fotograficzny z taką prośbą, bym przestał polować, a zaczął robić zwierzętom zdjęcia. Spróbuję się do tej prośby zastosować - obiecał. I jego problemy na dłuższy się zakończyły.
Całkiem sprawnie spod celownika amerykańskich mediów udało się też uciec Mittowi Romneyowi. Były gubernator stanu Massachusetts i faworyt prawyborów w Partii Republikańskiej również musiał często odpowiadać na niewygodnie pytania dotyczące polowań. Postanowił wybrać opcję pośrednią, by nie urazić żadnego Amerykanina. Romney zarzeka się więc, że "jest myśliwym całe życie", ale... poluje tylko na drobną zwierzynę. Do tego często uprzykrzającą życie amerykańskim rolnikom, czyli gryzonie i króliki. On po ujawnieniu myśliwskiej pasji znalazł się bowiem pod ostrzałem dwóch stron. Zwolennicy ekologii atakowali go za zabijanie. Prawdziwi myśliwi, których za Oceanem nie brakuje, naśmiewali się natomiast, że jego doświadczenie nie pozwala mu na nazywanie się łowcą.
Znacznie mniej szczęścia na medialnym polowaniu na myśliwych miał Dick Cheney. Przed sześcioma laty, gdy pełnił jeszcze funkcję wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych u boku Geogra W. Busha, wybrał się na łowy do Teksasu wraz ze swoim przyjacielem, 78-letnim prawnikiem Harrym Whittingtonem. Dwóch starszych panów było na tyle nieostrożnych, że oddając się pasji nie zachowali podstawowych zasad bezpieczeństwa panujących na polowaniu. Cheney był tak rozemocjonowany tym, że ma na muszce przepiórkę, iż obracając się za nią ze strzelbą w ogóle nie zauważył kolegi. Wystrzelił i... "nieźle naszprycował go śrutem", jak opowiadali świadkowie. Staruszek na całe szczęście szybko trafił do szpitala i po rekonwalescencji wyszedł ze szpitala o własnych siłach.
Z dnia na dzień wiceprezydent stał się obiektem kpin i niezliczonej liczby internetowych dowcipów. Przez wiele dni jego nieuwagę z lubością wykorzystywały też wszystkie media. Naprawdę blisko ustrzelenia przez dziennikarzy Cheney był jednak dopiero wówczas, gdy pojawiły się pogłoski, że na polowaniu nie wszyscy byli trzeźwi. Dick Cheney sam przyznał się, że przed sięgnięciem po broń pił piwo. Świadkowie, którzy także uczestniczyli w zabawie na teksańskim rancho opowiadali jednak także o tym, że przed polowaniem goście chętnie sięgali także po wino i inne trunki. A pica alkoholu podczas polowania prawo w Teksasie surowo zabrania. Mówi się, że wbrew pozorom, to nie wiek, a właśnie całe to zamieszanie na dobre sprawiło, że po zakończeniu kadencji Cheney postanowił przejść na polityczną emeryturę.
Aż tak poważne konsekwencje z pewnością nie czekają dzisiaj hiszpańskiego króla Juana Carlosa. Nawet media są zbyt słabe, by pozbawić monarchę tronu. Skutecznie są jednak w stanie pozbawić go społecznego poparcia. A akceptacja, jaką Juan Carlos cieszył się wśród swoich poddanych była jednym z jego największych powodów do dumy w towarzystwie wielu innych monarchów z Europy i świata. O tym może on jednak zapomnieć i to na długo. Hiszpania wrze. I nie można się temu dziwić, że skoro połowa młodych Hiszpanów nie ma pracy, a kraj stoi na krawędzi bankructwa, nikt nie ma ochoty finansować ze swoich podatków fanaberii króla.
Bo zamiłowanie do łowiectwa Juana Carlosa przybiera zawsze duży rozmach. Nie ogranicza się on bowiem do polowania na drobną zwierzynę, jak Romney, czy krajowe wyprawy, jak Kormorowski. Poluje iście po królewsku, tylko na grubego zwierza. Na słonie w Botswanie, na niedźwiedzie na Syberii. Zwierz musi być duży i łatwy do wycelowania. Naganiać słonie pomagają mu więc wykorzystując najnowszą technikę, a rosyjskie niedźwiedzie giną spojone wcześniej miodem i wódką.
I Hiszpanie długo to wytrzymywali, ale teraz głośno pytają, dlaczego mają za to płacić. Tym razem prawdopodobnie zapłaci więc monarcha. Utratą zaufania, a co za tym idzie wpływu na realną politykę, który po słabych rządach Luisa Rodrigueza Zapatero właśnie odzyskiwał, popierając nieoficjalnie obecne władze. Tymczasem teraz lewicowa opozycja mówi o afrykańskich łowach króla, że to "demonstracja braku etyki i szacunku wobec wielu ludzi w kraju, którzy muszą teraz wiele wycierpieć".