O tym kto dzisiaj wygra, a kto naprawdę będzie nowym prezydentem Francji i o tym, co zmiany nad Sekwaną oznaczają dla Polski i świata - naTemat rozmawia z Grzegorzem Dobieckim, wieloletnim korespondentem polskich mediów w Paryżu, a dziś prowadzącym "To był dzień na świecie" w Polsat News.
Pierwszą turę wygra Nicolas Sarkozy czy François Hollande?
Grzegorz Dobiecki: Gdybym powiedział, że wiem, to bym skłamał, wykazując się pychą i zarozumialstwem. Wiem tylko tyle, że jeżeli Sarkozy nie wygra pierwszej tury, to nie wygra także tych wyborów.
Nawet jeżeli wygra, to ma jakieś szanse w drugiej turze? Wierząc sondażom, za miesiąc prezydentem Francji będzie François Hollande, którego ostatecznie poprze ponad 10 proc. więcej Francuzów, niż Sarkozy'ego. Jakim będzie prezydentem?
O wyborach we Francji...
naTemat opowiada Grzegorz Dobiecki z Polsat News
Myślę, że nic się nie zmieni. Obaj kandydaci się prześcigali w zastrzeżeniach pod adresem Unii Europejskiej urządzonej w dotychczasowym kształcie, ale to jest tylko kiełbasa wyborcza, którą się po plasterku rzuca elektoratowi, żeby później gardła był tymi plasterkami zatkane. Do żadnych poważnych zmian dojść nie może, bo Francja nie jest samotną wyspą na tym europejskim morzu. Jest związana traktatami, które sama z trudem negocjowała. I renegocjowanie paktu fiskalnego, albo statusu Europejskiego Banku Centralnego nie odbędzie się tylko dlatego, że Paryż tego chce.
Jeżeli chodzi o sojusz północnoatlantycki, to głównie sprawa wyjścia z Afganistanu. I Sarkozy mówi tu, że chce wyprowadzić wojska francuskie na rok przed terminem przyjętym przez Stany Zjednoczone, czyli do końca przyszłego roku. Hollande mówi, że chce tego nawet do końca tego roku. Ten wariant jest jednak absolutnie niemożliwy, bo nawet z powodów czysto logistycznych, nie da się przeprowadzić wycofania francuskiego kontyngentu - ani jakiegokolwiek tak licznego - w ciągu kilku miesięcy.
A co może oznaczać przeprowadzka Hollande'a do Pałacu Elizejskiego dla Polski?
Słyszałem wypowiedź doradcy prezydenta Bronisława Komorowskiego ds. międzynarodowych, czyli prof. Romana Kuźniara i byłem nieco zdumiony. Bo była to raczej wypowiedź publicysty, niż prezydenckiego doradcy. Powiedział on bowiem, że z polskiego punktu widzenia kandydat socjalistyczny byłby lepszy. O czym przekonała go wizyta Françoisa Hollande'a w Warszawie i to, co mówił w rozmowie z prezydentem, szczególnie o Trójkącie Weimarskim. Jednak pan Hollande rozmawiał z Bronisławem Komorowskim głównie dlatego, że premier Donald Tusk nie chciał go przyjąć. I w ten sposób po prostu próbował udowodnić, że liczy się wśród europejskich przywódców.
Ale prezydent Komorowski nie był tym przywódcą, na spotkaniu z którym zależało Hollande'owi. Zatem cokolwiek on tam mówił, nie ma znaczenia dla Polski. Myślę, że wyciąganie wniosków z takiego spotkania było co najmniej pochopne i tu przemówiły raczej sympatie, albo życzenia polityczne prof. Kuźniara.
Jak więc może to wyglądać w rzeczywistości?
Nic się w stosunku do Polski nie zmieni. Żaden z kandydatów nie jest specjalnie życzliwy lub nieżyczliwy Polsce. Ponieważ nie ma ku temu żadnych powodów.
Pańskim zdaniem, to uzasadniona obawa, że Hollande byłby enfant terrible europejskich szczytów?
Jestem pewien, że nie. Sądzę, że to, co mówi o Unii Europejskiej, to jest tylko taka gra wyborcza. On ma zbyt mało doświadczenia, zbyt mało prestiżu na świecie, by móc sobie pozwolić na zachowania niekonwencjonalne albo zgłaszanie postulatów, których nikt nie poprze.
Ale może być mesjaszem lewicy, która sukcesem nad Sekwaną rozpocznie powrót do władzy w skali europejskiej.
Nie sądzę, by tak się stało. Niektórzy tak chcą to widzieć. Że będzie to zapowiedź powrotu rządów lewicy w Europie. To się dopiero potwierdzi - albo nie - po wyborach w Niemczech. A o tym, kto teraz rządzi w krajach europejskich decydują wyborcy w takim samym stopniu, co kryzys.
To kryzys zmienia rządy. Wymiata kolejne, niezależnie od barwy politycznej.
Rozmawiamy tak, jakby Sarkozy już przegrał. Może straty do konkurenta w drugiej turze uda mu się zmniejszyć np. wykorzystując tę propozycję Hollande'a, by najbogatsi płacili horrendalnie wysoki, 75-proc. podatek?
Nie przywiązywałbym do tego wielkiego znaczenia. Sarkozy tutaj nie chciał pozostać w tyle i też zaproponował, że uciekinierów podatkowych, którzy chcą przenosić swój majątek np. do Szwajcarii, obłoży takim podatkiem, że się dwa razy zastanowią, nim taki ruch wykonają.
Tymi wyborami rządzi więc straszny populizm?
To wszystko populizm czystej wody. Licytowanie się, kto bardziej przyłoży bogatym, kto ich puści w skarpetkach, albo i w jednej skarpetce. Okazało się, że takie argumenty populistyczne, w tym czasie kompletnego rozchwiania nastrojów i braku entuzjazmu dla któregokolwiek z kandydatów, Francuzi rzeczywiście łykają. Jeśli wierzyć sondażom, ponad 60 proc. z nich poparło ten pomysł Hollande'a, by wysoko opodatkować bogatych.
Jakby to rozwiązywało cokolwiek w obecnej sytuacji Francji. Tymczasem chodzi o kilka tysięcy osób. To żadnych zmian w budżecie nie spowoduje, ale być może zrazi do własnej ojczyzny i jej władz osoby, od których w dużym stopniu zależy innowacyjność, kreatywność i tworzenie nowych miejsc pracy. Ci bogaci są Francji bardzo potrzebni.