Kasia Cichopek i Joanna Koroniewska jako ekspertki od macierzyństwa. Kuba Wojewódzki, który uchodzi, nie wiedzieć czemu, za specjalistę od spraw społecznych i politycznych. O Zbigniewie Hołdysie nie wspominając - on bowiem zna się na wszystkim i w prawie wszystkim zabiera głos. Polacy są ekspertami w każdej dziedzinie, a już celebryci szczególnie. Chcemy ich słuchać, bo są znani, czy to oni wpraszają się na ekrany, żeby być jeszcze bardziej znanymi?
Nie wiedzieć czemu, media z lubością zapraszają celebrytów jako ekspertów. Nierzadko też nasze sławy same za takowych się uznają, a media jedynie umożliwiają im uzewnętrznienie swoich drogocennych myśli. Wielu z nich staje się ekspertami od wszystkiego, chociaż ich kompetencje wydają się wątpliwe. A przynajmniej nie większe, niż przeciętnego Polaka. Dzisiaj, chociażby, portal Onet.pl przeprowadza wywiad o katastrofie w Smoleńsku i jej politycznych skutkach z Marcinem Mellerem. Naczelnego "Playboya", niczego mu nie ujmując, można by śmiało zastąpić duetem politolog - wojskowy pilot lub innym fachowcem. Tylko czy wtedy ktoś by to przeczytał?
Często dzieje się tak, że celebryci okazują się być całkiem rzeczowi i mają ciekawe, wyważone opinie. A że każdy z nas może czasem powiedzieć coś mądrego, to równie dobrze w studiu może siedzieć ktokolwiek zamiast eksperta. Ale dlaczego, w takim razie, felietonów zamiast Hołdysa nie pisał pan Zdzisław Iksiński z Igrekowa? Albo dlaczego do "Drugiego śniadania mistrzów" w TVN24 nie zaprasza się przypadkowych przechodniów? Odpowiedź jest oczywista - bo nie są znani. Czy w takim razie celebryci są dla nas aż tak interesujący, że akceptujemy ich w roli specjalistów? A może to może media narzucają nam ich opinie, a my pokornie je przyjmujemy?
Alfy i omegi
Zbigniew Hołdys to jeden z najtrafniejszych przykładów takiego zjawiska. W powszechnej świadomości zapisany jako muzyk, w swoich felietonach we "Wprost" wypowiadał się chyba na każdy temat. Teraz swoją misję kontynuuje w "Newsweeku". Podobnie jest z Kubą Wojewódzkim, który z lubością zajmuje się polską polityką i naszym życiem społecznym. Na swoim profilu na Facebook'u Hołdys dodatkowo komentował bieżące wydarzenia, zawsze z błyskotliwą analizą. Pod tym względem nie różni się od swoich kolegów i koleżanek - bowiem komentowanie wszystkiego, co się dzieje, zdaje się być jednym z naczelnych zadań polskich gwiazd.
- To istota bycia celebrytą, żeby się na wszystkim znać - stwierdza dziennikarz "Polityki" Jacek Żakowski, jeden z niewielu, którzy nie zapraszają do swoich programów gwiazd i gwiazdeczek.
- Powstała kultura takich domorosłych intelektualistów - dodaje publicysta.
Jak dodaje nasz kolejny rozmówca, medioznawca z Uniwersytetu Warszawskiego - prof. Maciej Mrozowski, celebryci są ludźmi "pozornego, a nie realnego sukcesu". - Wszystko, co robią, robią dla większej sławy - ocenia.
Czemu występują?…
- Media potrzebują dużo surowca, tak przynajmniej twierdzą medialni marketingowcy. A celebryci to najlepszy surowiec, łatwy do przerobienia zarówno przez producentów, jak i widzów - wyjaśnia wykładowca UW. - Są pokazywani, zapraszani, dzwoni się do nich i tak dalej. A najgorsze jest to, że ludzie ich słuchają, więc media utwierdza to w przekonaniu, że czynią słusznie - surowo ocenia profesor Mrozowski.
Jak tłumaczy medioznawca, celebryci zdobywają opinię "gadaczy". I potem, jak już zasłyną jako gadacze, zaprasza się ich jako model pewnych ról społecznych, bo pozornie odzwierciedlają społeczeństwo. - Media zniszczyły debatę publiczną zapraszając do dyskusji celebrytów. Nie wszyscy, ale większość prywatnych nadawców dba tylko o kasę i wyniki - stwierdza profesor. Jego zdaniem, to właśnie pęd za pieniędzmi powoduje, że media zapraszają znanych, rezygnując zarazem z nudniejszych, acz rzeczowych, ekspertów.
Jacek Żakowski dodaje, że zapraszanie gwiazd jest o tyle dobre, póki rozmawia się z nimi na luzie i traktuje jako "głos ludu". - Ale jeśli ktoś proponuje takim osobom udział w poważnym programie publicystycznym, to nie ma to sensu. Na 99 proc. jest to nabijanie widowni - stwierdza dziennikarz. Niekiedy ludzie sprzed odbiorników sprzeciwiają się udziałowi gwiazd. Tak było w przypadku programu Tomasza Lisa o Madzi z Sosnowca, do którego naczelny "Newsweeka" zaprosił Katarzynę Cichopek i Joannę Koroniewską. Na Lisa spadły później gromy ze strony internautów.
… I czemu ich oglądamy?
Zazwyczaj jednak nie przeszkadza nam udział celebrytów w programach. Głównym tego powodem jest sympatia wobec nich. Lub jej brak, bo wtedy oglądamy, by móc potem spokojnie psioczyć na "tego pustaka z telewizji". - Coś tam realizują, coś tam wiedzą, ale nadal są zwykłymi ludźmi. Osiągnęli też sukces, więc dla przeciętnego widza ich głos jest miarodajny - stwierdza prof. Mrozowski.
Medioznawca zarzuca odbiorcom, że nie chcą podejmować wysiłku intelektualnego. - Ludzie chcą wiedzieć coś z polityki. Ale politykom nie wierzą, bo ci zawsze kłamią. Eksperci są zbyt fachowi i przynudzają. Więc kto zostaje? - pyta retorycznie profesor.
Mrozowski wskazuje, że to wynik postępującego u nas "rozluźnienia intelektualnego". Polega ono na tym, że właśnie nie chcemy wykonywać wysiłku intelektualnego w postaci zrozumienia ekspertów czy sięgnięcia po fachową wiedzę, by potem móc brać udział w naprawdę poważnej debacie. Wiąże się to też, w pewien sposób, z konsumpcjonizmem. - Ulegamy czarowi ludzi bogatych, wydaje nam się, że skoro "osiągnęli sukces", to są mądrzy. "Co mi tam jakiś ekonomista powie, ten to się zna na życiu, bo ma kasę i sławę" - tak profesor Mrozowski opisuje myśli przeciętnego odbiorcy. Nasz rozmówca przypomina, że to zjawisko płytkiej debaty publicznej ma już swoją nazwę: postpolityki.
- Jak widzą znaną gębę w telewizji, to zostają - podsumowuje podejście widzów Jacek Żakowski.
Nie mamy wyjścia, ale nie jest tak źle?
Według dziennikarza "Polityki", celebrytyzacja to głębszy problem życia publicznego. Jako przykład podaje "celebrytkę polityczną Joannę Muchę", która została ministrem sportu. To samo, jego zdaniem, tyczy się gwiazd mediów i ich wypowiedzi na konkretne tematy. - W porządku by było, gdyby wkładali w to serce. Wtedy taki Zbigniew Hołdys, gdyby czytał tygodniowo po kilka książek ekonomicznych i socjologicznych, może faktycznie stałby się ekspertem - stwierdza Żakowski.
Niestety, niechęć odbiorców do fachowców wynika również z tego, że sami specjaliści niejednokrotnie kompromitowali się w debacie publicznej. Wystarczy przypomnieć tutaj ekonomistów, którzy tuż przed kryzysem wmawiali, że wszystko jest w porządku czy agencje ratingowe, które myliły się w swoich przewidywaniach na miliardy dolarów. Również polityczni eksperci potrafili się ośmieszyć, zupełnie nietrafnie prognozując wyniki wyborów.
- Do tego dochodzi korupcja w nauce. Teraz większość badań finansuje się z prywatnych pieniędzy, naukowcy są uzależnieni od swoich sponsorów. Podobnie specjaliści z mediów, którzy bywają niewiarygodni, jak to było w przypadku dyskusji o ACTA - wskazuje Żakowski.
Naukowe oszustwa widać było chociażby przy okazji licznych epidemii, zapowiadanych jako wyjątkowo śmiertelnych lub łatwo rozprzestrzeniających się. Przy świńskiej grypie w raporcie WHO wątpliwości budził fakt, że o szczepionkach wspomina się na każdej stronie, a o myciu rąk - dwa razy na kilka stron.
Jacek Żakowski twierdzi jednak, że celebrytyzacja debaty publicznej nie musi być aż taka zła, jak teraz. - Jeśli robi się to dobrze, odpowiednio dobiera rozmówców, to może wyjść całkiem merytoryczna dyskusja - ocenia dziennikarz.
A co, jeśli ktoś nie chce iść na kompromisy i zapraszać gwiazd ekranu, tylko fachowców?
- Wtedy trzeba zapłacić cenę: oglądalność - podsumowuje Żakowski, który sam jak ognia unika zapraszania ludzi merytorycznie nieadekwatnych do tematu rozmowy.