W sezonie grasz 30 meczów. Ty przegrałeś ich osiem. Prawie co trzeci. Na 90 możliwych do zdobycia punktów uciułałeś ich ledwie 56. W innej lidze europejskiej byłbyś nad środkiem tabeli, może awansowałbyś do europejskich pucharów. Ale nie w Polsce. Tu, drogi piłkarzu wrocławskiego Śląska, możesz się cieszyć z mistrzostwa.
Parę kolejek wcześniej, przed ligowym meczem Legia Warszawa – Ruch Chorzów, byłem przekonany, że jego zwycięzca zostanie mistrzem Polski. Wygrała Legia, ale mistrzem nie jest, bo z 9 ostatnich meczów sezonu wygrała … dwa. Mistrzem nie został też Ruch, bo ze słabymi drużynami remisował na własnym stadionie. Polonia? W czwartek przegrała 0:4 z Zagłębiem. Świetnie finiszował Lech Poznań, ale swoją pogoń zaczynał z dziewiątego miejsca. Ten swoisty wyścig ślimaków ktoś jednak wygrać musiał. Padło na Śląsk.
Gdy kilka tygodni temu na trybunach stadionu przy Konwiktorskiej oglądałem mecz Polonia – Śląsk, przecierałem ze zdumienia oczy. Wyglądało to tak, jakby do stolicy na mecz Pucharu Polski przyjechał nie dość, że dramatycznie słaby, to jeszcze przestraszony drugoligowiec. Śląsk nie podjął walki z Polonią, nie stworzył sobie żadnej klarownej sytuacji, gładko przegrał 0:3. - To ten zespół, który wciąż liczy się w walce o puchary? - ironicznie pytali otaczający mnie dziennikarze.
Dziś Śląsk jest mistrzem. Mimo że w bezpośrednim starciu z Legią Warszawa poległ u siebie 0:4, a w tym roku kalendarzowym do meczu z Wisłą zagrał tylko dwa dobre spotkania. Bardzo często zdarzało się tak, że rywal grał ładniej, lepiej, jednak to Śląsk wygrywał mecz jedną bramką. Tak jak na Wiśle. Zresztą wygrać ten mecz pomógł im też sędzia Daniel Stefański, który w pierwszej połowie za brutalny faul miał obowiązek wyrzucić z boiska Patrika Mraza.
Mówiło się wiele, że Wisła Śląskowi odpuści. Że piłkarze nie będą umierać za swój klub i walczyć za wszelką cenę. Że gospodarze przejdą obok meczu. Jednak mecz w Krakowie oglądało się nieźle. Spotkanie otwarte z obu stron, sytuacje mieli i jedni i drudzy. Wisła, szczególnie na prawym skrzydle, grała po ziemi, krótkimi podaniami, ładnie dla oka.
Czy ktoś na boisku nie dał z siebie wszystkiego? Nie mnie to oceniać, choć faktem jest, że w polskiej ekstraklasie, gdy jeden z zespołów jedzie na ostatnią kolejkę i wystarczy mu określony wynik do zdobycia tytułu, najczęściej swój cel osiąga.
Przykład? Rok 2007, Zagłębie Lubin jedzie na Legię i musi zwyciężyć. Wygrywa 2:1, po dziwnym spotkaniu. A kilka dni wcześniej Orest Lenczyk, który wtedy prowadził GKS Bełchatów i walczył z Zagłębiem o tytuł, mówił, że za długo siedzi w futbolu, by wierzyć w to, że Zagłębie w stolicy nie wygra.
Ale ta piłka jest pełna paradoksów. Teraz, przed ostatnią kolejką, podobne sugestie dało się słyszeć w innych drużynach. A mistrzem, najsłabszym w tym wieku, został Śląsk Wrocław. Prowadzony właśnie przez Oresta Lenczyka.
Śląsk świętuje, bawi się, tymczasem próżno szukać piłkarzy tego klubu na liście powołanych przez Franciszka Smudę na Euro. Swoje zdanie o jego kadrze mam, lecz akurat w tym przypadku w pełni się z selekcjonerem zgadzam. Dla mnie ani Sebastian Mila, ani Piotr Celeban, ani Waldemar Sobota nie są piłkarzami, którzy naszą reprezentację mogliby teraz realnie wzmocnić. - Słabo grali w tym roku, nic nie pokazali – tłumaczy się Smuda, mając zresztą rację.
Ktoś powie, że to piękne, bo liga się wyrównała i wielkie emocje mieliśmy do ostatniego gwizdka. Tyle tylko, że w przypadku naszej ligi wyrażenia „wyrównana” i „silna” są przeciwieństwami.
Reklama.
Rafał Stec
dziennikarz "Gazety Wyborczej"
Kiedy Orest Lenczyk zdobywał swoje pierwsze mistrzostwo Polski (z Wisłą Kraków, 3 maja 1978 roku), tylko jeden jego obecny piłkarz był już na świecie. Dariusz Sztylka urodził się dzień wcześniej. A pierwszy tytuł trenera Śląska od ostatniego dzieli więcej lat niż inauguracyjny i ostatni tytuł Aleksa Fergusona;-)