Prawica przykłada do czasów komunizmu - określanych jednoznacznie jako złe - współczesną miarę i oburza się na urzędującego prezydenta za to, że, jako młodzieniec, planował zabić milicjanta. Jednocześnie piętnuje tych, którzy stanowią, choćby małą, cząstkę tamtego systemu. To niezrozumiała dla mnie logika.
Oczywiście, milicja była, służyli w niej obywatele, część robiła kariery kosztem innych, część tłumiła protesty, katowała potencjalnych "wrogów", bo tak najprawdopodobniej zginął maturzysta Grzegorz Przemyk. Pozostali stali po drugiej strony barykady często tylko pozornie, zarabiając na chleb.
"Źli" i "dobrzy"
Ale należeli. I dla ludzi tamtych czasów, nie znających wolnej Polski, bo wychowanych w ojczyźnie ludowej, milicjanci i inni mundurowi stali po "tamtej" stronie. Tak jak niegdyś prawica rozdzielała Polaków żyjących w PRL-u na dobrych i złych, podobnie myśleli nasi rodacy przed kilkoma dziesiątkami lat. Tylko, że wtedy walczono o wolność, której teraz doświadczamy. Choć nie każdy jest o tym przekonany.
Szczególnie młodzi, nieznający tej wolności, mieli gorące głowy. Imponowała im walka, postawa zdecydowana, więc krytykowali opozycję polityczną za zbytnią uległość. Niektórzy nawet snuli plany o powstaniu zbrojnym. Jakże inna była to wizja walki o wolność niż ta, którą znamy z okresu Solidarności. Nie oznacza, że była właściwa.
Zabijanie w imię idei? Było i takie. Były zamachy na Bieruta, Gomułkę, Chruszczowa, likwidowanie urzędników Polski Ludowej, milicjantów czy ubeków przez żołnierzy podziemia. Było wysadzenie auli Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Opolu, gdzie odbywały się uroczystości z okazji... Dnia Milicjanta. Bohaterowie czy terroryści? Jak osądzić braci Kowalczyków i wielu innych? Na pewno nie współczesną miarą.
Młodzieńcza fantazja czy zwykła głupota?
Chcieli zabić, a może jedynie wystraszyć, sprzeciwić się, udowodnić, że na taką Polskę nie ma zgody. Często cierpieli przez to niewinni cywile, osoby postronne, przede wszystkim zaś rodacy. Byli też tacy, którzy zapłacili wysoką cenę za młodość.
Najbardziej chyba znany przypadek tego, jak dramatycznie mogą się skończyć młodzieńcze pomysły, to śmiertelne postrzelenie starszego sierżanta MO Zdzisława Karosa z lutego 1982 roku. Sprawcy, dwaj młodzieńcy Robert Chechłacz (17 lat) i Tomasz Łupanow (18 lat), należeli do powstałej po wprowadzeniu stanu wojennego organizacji Siły Zbrojne Polski Podziemnej. Chcieli zdobyć broń do dalszej walki o niepodległość, byli zafascynowani legionistami Piłsudskiego...
I skończyło się tragicznie dla wszystkich - zmarły milicjant zostawił żonę, osierocił dwójkę dzieci; konspiratorzy stracili młodość. Nie mogli pamiętać, jak milicja bije studentów podczas Marca '68, ale może znali te wydarzenia z opowieści. Faktem jest jednak, że zginął człowiek, który po prostu jechał tramwajem do pracy.
Prawie zamach
Niewiele brakowało, aby do podobnej tragedii doszłoby dekadę wcześniej. A zamachowcem miał być... Bronisław Komorowski, wtedy 20-latek. Co mógł wtedy czuć? W 1972 roku nie istniała jeszcze zorganizowana opozycja polityczna, a on, wiedząc, co się stało na Wybrzeżu przed dwoma laty, domagał się pomszczenia ofiar. Nie dla niego był "socjalizm z ludzką twarzą".
– Miałem wykonać zamach, zostawić na miejscu kartkę z informacją, że to jest odwet za zamordowanie robotników podczas rewolucji grudniowej, a potem porzucić broń w wybranym grobowcu na cmentarzu ewangelickim i opłotkami uciec na Koło – wspomina urzędujący prezydent w rozmowie z historykiem Janem Skórzyńskim.
Traf chciał, a może Anioł Stróż, jak to widzi obecny prezydent, że do zamachu nie doszło. Pistolet, którzy zbuntowani młodzieńcy ukradkiem załatwili, nie miał amunicji. Potem został zniszczony przez ojca jednego z wtajemniczonych w spisek. Całe szczęście, że tak się stało - podkreśla Komorowski, któremu do głowy takie pomysły już nie przychodziły. Jakie było jego zdziwienie, gdy użyciu broni przeciwny był... Antoni Macierewicz. Bezsprzecznie ważna postać późniejszej opozycji.
"Szczeniacka konspiracja"
Tyle prezydent, którego wspomnienia niebawem trafią na półki księgarń. I, według prawicowej logiki, Polacy przekonają się, że głowa państwa jest zdolna do wszystkiego, skoro chciała zabić milicjanta - na to przynajmniej liczą publicyści portalu niezalezna.pl. Szkoda, że nie powołali się chociażby na tytuł rozdziału z książki, którą lustrują - "Szczeniacka konspiracja" mówi naprawdę wiele o tamtych czasach i "tamtym" Komorowskim.
– Komorowski w swojej książce wychodzi na nieobliczalnego, kierującego się emocjami polityka. Człowieka, który nie tylko jest w stanie wpaść na pomysł zamordowania drugiego człowieka, ale bez zażenowania opowiada o tym, przyznając, że nie zajmowało go za PRL „intelektualne zwalczanie systemu”. Na kartach swojej książki (wywiadu-rzeki udzielił swojemu koledze Janowi Skórzyńskiemu) opowiada, jak z kolegami wpadli na pomysł zabicia przypadkowego milicjanta – czytamy na portalu "Gazety Polskiej".
Tytuł tekstu z Niezależnej także jest wymowny - "Komorowski opowiada jak chciał zabić milicjanta. Przeciwko był Antoni Macierewicz". Dwa bieguny - po jednej stronie ten "zły", po drugiej - "dobry". Po pierwsze historia nie jest wyłącznie czarno-biała, po drugie - wspomniane grzechy młodości, po trzecie - obaj, jeśli już stosować jakikolwiek podział, Komorowski i Macierewicz grali w jednej drużynie. "O zamordowaniu drugiego człowieka", stosując słownictwo prawicowego portalu, myślało przed Komorowskim doprawdy wielu Polaków, także patriotów, których później wyklęli komuniści.
"Za marzenia się nie odpowiada"
O wiele większym radykałem od prezydenta był wtedy - jak przyznał w niedawnej rozmowie z naTemat Stefan Niesiołowski. – Jak ja bym teraz opowiedział, jakie ja miałem plany, gdy byłem w "Ruchu"... Myśmy chcieli organizować zamachy na Gomułkę. Te plany nie sięgały poza sferę fantazji i nikt tego nie zrobił. (Działania ograniczyły się do namalowania napisu "Katyń" na Pomniku Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Za marzenia się nie odpowiada. A więc twierdzenie, że Komorowski jest zdolny do zabicia człowieka świadczy tylko, że jest się wyjątkowo podłym i chce się zaszkodzić prezydentowi z powodów politycznych – tłumaczył Niesiołowski.
Sama relacja Komorowskiego o próbie pozbawienia milicjanta życia, cytowana i nagłaśniana przez prawicę, nie jest nowa. Opublikowano ją już prawie dwa lata temu na łamach pisma „Wolność i Solidarność. Studia z dziejów opozycji wobec komunizmu i dyktatury” (nr 5/2013), wydawanego przez Europejskie Centrum Solidarności. Pisały o niej media i wtedy nie odbiła się większym echem.
Nogami w esbeka i inne historie
Z zamieszczonej w piśmie relacji prezydenta dowiadujemy się m.in., że gdy pierwszy raz strajkował, wraz z kolegą wziął ze sobą petardy i noże fińskie. – Nie chcieliśmy iść na manifestację z gołymi rękami. Jak powstanie narodowe, to powstanie! – wspominał w rozmowie ze Skórzyńskim.
Mało tego, 11 listopada 1979 roku został aresztowany za organizację patriotycznej manifestacji w Warszawie. Kiedy próbowali zatrzymać go esbecy i milicjanci, Komorowski... stawiał twardy opór. – Mając ręce uwiązane z powodu wieńca, skutecznie broniłem się nogami. Wciąż czuję smak zwycięstwa, gdy dobrze trafiony esbek zwinął się z bólu na chodniku – podkreślił prezydent. Niebawem po tych wypadkach komuniści zarzucili mu - jako współpracownikowi Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela - działalność przestępczą. W maju 1980 roku opuścił więzienie. Życiorys niegodny głowy państwa?