Ludwik Kotecki przetrwał 15 ministrów finansów ze wszystkich opcji politycznych. Wydawał się niezastąpiony, ale teraz odchodzi jak emigrant zarobkowy. Jako jeden z dyrektorów w Międzynarodowym Funduszu Walutowym będzie zarabiał ponad 4 razy więcej, niż będąc wiceministrem w polskim rządzie.
Ludwik Kotecki przez trzy lata będzie pracował w Międzynarodowym Funduszu Walutowym w Waszyngtonie. Jak sugeruje dziennik "Puls Biznesu", do sierpnia ma jeszcze pomóc ministrowi finansów przekonać unijnych przywódców do zdjęcia z Polski procedury nadmiernego deficytu i opracować podstawy przyszłorocznego budżetu. Potem wyjedzie za ocean.
Kadry ministra
Nie podano motywów decyzji Ludwika Koteckiego, ale jest ona zaskakująca dla wielu obserwatorów. Kotecki był jednym z filarów ministerstwa, pracował tam 19 lat, miał opinię pro-państwowca, który byłby ostatnim, który opuści gmach przy Świętokrzyskiej. Z doświadczonych urzędników ministrowi finansów Mateuszowi Szczurkowi pozostali tylko: Jacek Kapica, szef służby celnej walczący z szarą strefą gospodarki. Jarosław Neneman, odpowiedzialny za politykę podatkową. Janusz Cichoń ekonomista, były członek sejmowej komisji ds. finansów, który przez wiele lat pracował w samorządzie w Olsztynie oraz był wykładowcą akademickim. Izabela Leszczyna miała opinie partyjnej nominatki. Pozostali urzędnicy mają kilkuletnie doświadczenie w pracy w resorcie.
Ostatnio ministerstwo finansów opuszczają doświadczeni pracownicy. Wojciech Kowalczyk przeszedł do Ministerstw Skarbu Państwa. Ciekawie rozwija się kariera Marka Rozkruta, kiedyś był prawą ręką Jacka Rostowskiego i przygotowywał analizy skutków ekonomicznych wprowadzanych ustaw. W 2012 roku Rozkrut rzucił posadę i został głównym ekonomistą w firmie doradczej E&Y. Robił mniej więcej to samo – przygotowywał raporty o skutkach zmian w przepisach dla różnych branż. Szybko został gwiazdą E&Y promowaną na konferencjach ekonomicznych. W ubiegłym roku awansował na partnera w firmie. Można założyć, że jego zarobki w stosunku do urzędowej pensji wzrosły co najmniej 4-krotnie.
Podobnie było z Mikołajem Budzanowskim, byłym ministrem skarbu odwołanym za słynną aferę z podpisaniem memorandum z wrogim Gazpromem oraz bałagan w polityce energetycznej i gazowej państwa. Na rynku jego kompetencje i znajomość rynku handlu gazem zostały dobrze wycenione. Korzysta z nich Roman Karkosik, jeden z najbogatszych Polaków, kontrolujący Grupę Boryszew – spółki z branży chemicznej oraz produkcyjnej.
Budzanowski zorganizował w firmie nowy sposób dostaw gazu i ograniczył koszty zakupu surowca przyczyniając się do bardzo dobrych wyników finansowych spółki. Urzędnik, który z ministerialnej pensji wyciągał ponad 170 tys. rocznie, u Karkosika przy podobnych zadaniach otrzymał 259 tys. zł. za pięć miesięcy pracy – wynika z rocznego raportu Grupy Boryszew.
Zarobki w rządzie, gorsze niż w zarządzie
– Wątpię, czy Ludwik Kotecki wróci do ministerstwa finansów. Z podstawową pensją 250 tys. dolarów, jakie dostanie, jako dyrektor zarządzający w Waszyngtonie otwierają się inne perspektywy. I nawet jeśli dziś nie wyjeżdża za chlebem, to nie będzie chciał wrócić na starych warunkach – mówi jeden ze znajomych urzędnika.
Takich przypadków było przecież więcej. To chociażby Michał Krupiński, podsekretarz stanu w Ministerstwie Skarbu w rządzie PiS, który wyjechał pracować do Banku Światowego. Choć wróżono mu po powrocie wielką karierę polityczną, wolał ukończyć prestiżowe i drogie studia w USA. Do kraju wrócił nie jako działacz PiS, ale już dyrektor Meryll Lynch Bank of America.
Dlaczego praca dla rządu przestaje być atrakcyjna? W opinii naszych rozmówców liczą się nie tylko finanse. – Ludzie mogą pracować za mniejsze wynagrodzenie niż rynkowe, o ile da się im zrealizować ważne projekty. Niestety ostatnio urzędnicy resortu finansów przyjęli niewdzięczną rolę zderzaków. Zajmują się głównie tłumaczeniem, czego nie da się zrobić ze względu na dochody państwa – mówi były urzędnik Ministerstwa Finansów. Jako przykład podaje pracę nad projektem nowej ordynacji wyborczej. Akurat urzędnikom MF przypadła rola obrońców najmniej rewolucyjnego, a raczej betonowego projektu zmian zapisów w prawach podatników.
Człowiek z euro w portfelu
Kiedy we wrześnio 2008 roku na Forum w Krynicy Donald Tusk ogłosił, że celem jego rządu będzie wprowadzenie Polski do strefy euro, Kotecki miał być jedną z osób, które deklarację zamienią w fakty. W listopadzie został pełnomocnikiem rządu do spraw wprowadzenia europejskiej waluty. Szybko zorganizował zespół osób, które miały przygotować operację. Współpracował z Cezarym Wojcikiem z SGH, doradcą prezesa NBP. Odnaleziono nawet osoby, które w latach 90. przeprowadziły denominację złotego i wprowadzenie nowych banknotów.
W 2011 roku przygotowania były dopięte na ostatni guzik, łącznie z zaplanowaną w mediach kampanią o skutkach wprowadzenie euro w Polsce. Zabrakło decyzji politycznej o zmianie Konstytucji i rozpoczęciu zaciskania pasa w wydatkach publicznych, co było jednym z warunków spełniania kryteriów przyjęcia euro. Kotecki miał być rozczarowany, ale milczał. Nawet gdy jego współpracownik z NBP prof. Wójcik powiedział w mediach wprost, że Polska nie przyjmie euro przez 10 lat z powodu obaw polityków o utratę suwerenności.
W 2012 roku Koteckiego odwołano ze stanowiska pełnomocnika. Został przedstawicielem MF w Komisji Nadzoru Finansowego. Jego kariera zaczęła jednak dryfować. Nie wytrzymał?