W sprawie akcji "ratujmy chrześcijańskich uchodźców w Syrii" wszyscy daliśmy się nabrać. Jak naprawdę wygląda pomoc Fundacji Estera? Czy Syryjczycy, którzy przyjechali do Polski, to na pewno uchodźcy? Kim jest tak naprawdę Miriam Shaded? O tym w rozmowie z naTemat Bartłomiej Kapuściński, były pracownik Fundacji Estera, który opiekuje się syryjskimi uchodźcami.
Moja przygoda z fundacją rozpoczęła się około stycznia. Wtedy Moner Shaded, ojciec Miriam, czyli szefowej fundacji, wysłał do Aliansu Ewangelicznego [forum współpracy kościołów ewangelicznych - red.] list, w którym opisywał swoją wizję sprowadzenia rodzin chrześcijańskich. Prosił o pomoc w tym zakresie. To nie była organizacja celowo powołana do pomocy uchodźcom, ale jej istnienie umożliwiło szybkie uruchomienie działania. Po tym liście zaczęliśmy – ja i kolega Marek Handrysik – pisać i kontaktować się z różnymi społecznościami chrześcijańskimi w Polsce. Pytaliśmy, czy chciałyby się zaangażować.
Kontaktowałem się z Monerem Shaded, a on odesłał mnie po krótkim dialogu do córki. W marcu, pojechałem się z nimi spotkać. Po rozmowie z nim w krótkim czasie zebraliśmy deklaracje wielu wspólnot chrześcijańskich, które chciały pomóc. Było to bardzo poruszające świadectwo pomocy, osób które były w stanie przyjąć tych ludzi pod własny dach.
Wydali się wiarygodni – państwo Shaded?
Jeśli chodzi o Miriam, to nie odniosłem wrażenia, że jest to osoba, która jest sprawnym menadżerem. Dla mnie nie była wystarczająco wiarygodna. Dopiero spotkanie z rodzicami mnie uspokoiło i utwierdziło w przekonaniu, że to przedsięwzięcie wiarygodne. Zaufałem że brat Moner jest osobą która jest w stanie kontrolowac tę sytuację. Zwłaszcza, że wtedy Miriam proponowała mi stanowisko członka zarządu, co teoretycznie dawało mi wpływ na to, co się będzie działo.
Czym się pan zajmował? Kiedy pojawiły się pierwsze problemy?
Byłem człowiekiem od logistyki i koordynacji działań. Po jakimś czasie zebraliśmy w grupach chrześcijańskich deklarację chęci przyjęcia 30 rodzin z pełnym wsparciem. W tym momencie zaczęliśmy rozmawiać z rządem i zostaliśmy potraktowani poważnie. Wtedy też zaczęło się medialne zainteresowanie.
Myślę ,że temat problemów był już omówiony, ale prezentowane w mediach przez Miriam wizje i cele fundacji nie pokrywały się z tym, co w praktyce posiadaliśmy czy budowaliśmy. Na przykład ogłoszono gotowość przyjęcia 300 rodzin chrześcijańskich kiedy nie posiadaliśmy możliwości przyjęcia takiej liczby ludzi. Nie wyobrażam sobie żebyśmy wtedy byli w stanie przyjąć taką liczbę osób. Te 50 rodzin, które teraz przyjechało, to i tak górna granica przy deklaracjach pomocy na tamtą chwilę.
W końcu doszło do ewakuacji Syryjczyków. Jak ona wyglądała?
To właściwie nie była ewakuacja. Tak to nam przedstawiano, natomiast spora część tych ludzi wyjechała w zupełnie innym trybie. Według moje wiedzy powiedziano im zupełnie coś innego niż to, o czym słyszeliśmy w mediach.
Sama ewakuacja wyglądała tak, że na granicę libańską wyjechały autobusy pełne ludzi. W takiej formie ciężko było ich przewieźć, mimo ze wczesniej przygotowane były plany przewożenia ich taksówkami, które po kilka osób przewoziłyby do ambasady. Mieliśmy tam bardzo duże problemy.
Potem był pobyt w Libanie. W tym czasie my, wolontariusze, po nocach przez kilka dni wypełnialiśmy dokumenty wizowe, bo nikt wcześniej nie zatroszczył się o kontakt z urzędnikami i przygotowanie wczesniejsze procedur. Przygotowaliśmy plan, a potem okazało się, że jest do kosza, bo ktoś ma inny i mamy się nie wtrącać. Dzisiaj mamy po prostu efekty. Przyjechali ludzie, którzy przez tryb doboru w mojej opinii nie powinni się tu znaleźć.
O co chodzi z trybem doboru? Dlaczego część osób, która przyjechała, nie powinna się tu znaleźć?
Z tego co mi przekazali syryjczycy był to tryb, w którym w pewnym momencie wysłano zaproszenia do pewnej grupy osób, co do której właściwie nie wiadomo, dlaczego akurat oni taką ofertę otrzymali. Oczywiście były tam osoby, które potrzebowały pomocy. Niektórzy nie mają nic i znaleźli schronienie w kościołach. Ale pewnej grupie powiedziano, że to jest po prostu podróż do Europy w dobrych warunkach. Że będą mogli przeczekać wojnę i wrócić do siebie. Ta procedura, która polegała na ograniczonej puli osób poinformowanych, spowodowała, że wyglądało to tak, a nie inaczej.
Dodatkowo musimy wziąć pod uwagę mentalność syryjską. Tam jest silny lider, który przekazuje informacje. To sprawiło, że nasze wysiłki w celu zebrania grupy osób, które rzeczywiście potrzebują pomocy, budowania alterantywnej komunikacji były przez pewnych liderów blokowane. W tym momencie nie mogliśmy tak sprawnie działać. Musieliśmy zaufać, że te osoby, które nam podsyłano, to te, które najbardziej potrzebują wsparcia.
Syryjczycy znaleźli się w Polsce. Jak wyglądała aktywność Fundacji Estera po ich przyjeździe?
W skrócie: pani Miriam zajmuje się mediami, a my pracujemy z rodzinami. Sami zbieramy informacje, organizujemy transport, czy naukę. Ja osobiście zostałem wyproszony z fundacji przed przylotem Syryjczyków, przy czym byłem główną osobą, która koordynowała większość planów. Nie wiedzieliśmy, kiedy ci ludzie przyjeżdżają, bo organizacja samolotu była kilkukrotnie przekładana. Były dyskusje i kłótnie, które przeszkadzały w pracy.
Kiedy te osoby przyjechały, zabrano je do hotelu. Niektórzy z wolontariuszy sami musieli sobie płacić za zakwaterowanie. My im pomagaliśmy w kilkanaście osób. Później pojawiła się kwestia formularzy. Ktoś wpadł na pomysł, by tym osobom od razu na miejscu dać możliwość złożenia wniosku o status uchodźcy. Tylko nikt nam wcześniej o tym nie powiedział. Okazało się, że te rodziny muszą dodatkowe 1-2 dni zostać w hotelu. Przy czym transport był już załatwiony, więc znów trzeba było zmieniać. Takie problemy ciągle powstawały i dezorganizowały pracę.
Jak dziś wyglądają warunki życia Syryjczyków? Jeden skarżył się ostatnio, że nie ma za co żyć.
Nie wiem, jak wygląda sytuacja w Warszawie, bo nas od tego odcięto. Natomiast relacja tego pana w odniesieniu do większości Syryjczyków nie jest prawdą. Ci ludzie mają zapewnione wszystkie potrzebne rzeczy. Mają mieszkania, wyżywienie, opiekę, naukę języka. Wszystko jest jednak organizowane przez koordynatorów i opiekunów, a Fundacja Estera zapewnia finansowanie – jako pośrednik pomiędzy sponsorami a rodzinami.
Ten człowiek, który napisał list ze skargą na warunki, oczekiwał po prostu niemieckiego standardu życia. On i jemu podobni mają problemy z tym, by żyć jak przeciętny Polak.
To konsekwencja tego, co mówiła im Fundacja Estera?
W pewnym sensie tak. I doboru tych osób. Jeśli ktoś przyjeżdża z założeniem, że będzie mógł swobodnie podróżować po Europie czy od razu wyjedzie do znajomych w Niemczech, to jest to złe założenie. I to jest pytanie do Fundacji Estera.
Co z funduszami? Syryjczycy dostają od fundacji pieniądze?
Tak, umowa zobowiązuje fundację do wypłaty miesięcznej kwoty pieniędzy na rodzinę. Z tego, co mi wiadomo, te kwoty są przekazywane. Tyle że miała być też reszta wsparcia. Nauka języka, proste kwestie zapewnienie biletu do przejazdów czy pomoc w zakupie środków do domu. To wszystko jest pokrywane z pieniędzy wspólnot, nie z kasy Fundacji Estera. Ona dostarcza tylko podstawowych środków na utrzymanie. To jest 2,5 tys. złotych miesięcznie na 5-osobową rodzinę.
Czyli działalność fundacji ogranicza się tylko do przelewania pieniędzy?
Nie tylko, pojawiło się również wsparcie prawne przez pewien okres czasu, ale ta osoba również zakończyła współpracę z fundacją.
Czy generalnie można powiedzieć, że inicjatywa Fundacji Estera okazała się porażką?
Trzeba ją ocenić w trzech aspektach. Pierwszy – jeśli chodzi o sprowadzenie i uratowanie osób, to należy uznać ją za sukces. Części tych osób rzeczywiście groziła śmierć. Drugi aspekt to organizacja i kwestia tego, kto przyjechał. To uważam za operację, którą można byłoby usprawnić, przeprowadzić o wiele lepiej. Moglibyśmy poprawić dobór, sposób transportu, organizację przedsięwzięcia, by nie wiązało się ono z tak ogromnymi kosztami.
Trzeci element to integracja Syryjczyków w Polsce. I tutaj moim zdaniem od strony fundacji to jest całkowita porażka. To, do czego się zobowiązała w zapowiedziach medialnych, nijak się ma do realizacji. Nie dlatego, że nie dało się tego zrobić, tylko przez fatalne decyzje kadrowe i zarządzanie. Dlatego integrację przejęły osoby na miejscu i bardzo dużo wspólnot samodzielnie opiekuje się uchodźcami.
Syryjczycy są zadowoleni?
Zależy, z której grupy dana osoba pochodzi. Jest grupa osób, które nie mają żadnych problemów. Są wdzięczne, bo byli w trudnej sytuacji materialnej i potrzebowali pomocy. Jeśli mają jakieś “ale”, to kwestia tego, żeby mogli wykonywać pracę. W drugiej grupie są ci, którzy chcieli wyjechać z kraju ogarniętego wojną i mieli nadzieję na lepsze życie. Ta grupa w większości nie ma zastrzeżeń. Jeśli one się pojawiają, to tam, gdzie opieka jest słaba. Ktoś nie pomógł, nie odwiedził, nie zaproponował czegoś. Ci niezadowoleni zastanawiają się nad wyjazdem do Niemiec albo szukają kontaktu ze społecznościami w Polsce, które mogą się nimi zaopiekować.
W końcu trzecia grupa. To ludzie, którzy mieli wysoki status materialny. Dla nich cała pomoc, całe bycie uchodźcą jest problemem. Oczekiwali swobodnego przemieszczania się po Europie.
Jak wielu ich jest?
To nie jest pojedyncza rodzina. Jeśli chodzi o ludzi, którzy chcą wyjechać lub wyjechali do Syrii czy do Niemiec, to jest przynajmniej 8-9 rodzin.
To na koniec podsumowanie działań Fundacji Estera. Możemy się czuć przez nią oszukani?
Chciałbym oddzielić inicjatywę od osoby Miriam Shaded. Sama inicjatywa była szczytna. Popełniono błędy, które nie wynikały z wadliwości ludzi czy idei pomocy, tylko ze złego zarządzania.
Gdyby pani Miriam podjęła inne decyzje i współpracowała z zespołem, ta inicjatywa byłaby wielkim sukcesem. O wiele więcej osób udałoby się uratować. Ale stało się, co się stało. Na dzień dzisiejszy nie widzę ze strony fundacji Estera woli współpracy, choć ciciałbym mieć nadzieję na pozytywną zmianę.