
Umawiamy się od ponad tygodnia, ale nie sposób go złapać. Ciągle w biegu. Kiedy wydaje się, że już, już...Andrea jedzie do Kolbuszowej, na Podkarpacie. Tam mieszkają jego teściowie, tam ma farmy, na których hoduje praktycznie wszystko. I świniodziki, i krowy, i kozy, i warzywa, i owoce, czego dusza zapragnie. Całe zaplecze, z którego potem – w centrum Warszawy – przyrządza fenomenalnie niezwykłe dania. Oryginalne, jedyne w swoim rodzaju, niemal magiczne. Dokładnie takie, jak on. Zapamiętajcie to nazwisko. Bo ten pół Włoch, pół Francuz ma największe szanse dostać dla Polski drugą w historii gwiazdkę Michelin za swoją restaurację Senses.
– Nie. Nigdy nie byłem dobry w samoocenie, raczej w samokrytyce. W Senses pracujemy po 14-16 godzin na dobę, nie wiemy, co dzieje się na zewnątrz. Nie mam pojęcia, jak ludzie dowiadują się o naszej restauracji. Mogę spytać, skąd pani się dowiedziała?
Ale Michelin już wie. Te gwiazdki zresztą jakby idą za nim same. A może on z nimi? Przypadek? Pracował w Anglii, we Francji, w Belgii, w niejednej restauracji, które takie gwiazdki już miały. Długo myśli, by wymienić wszystkie. W sumie prawie 10. Były i takie, które miały dwie, i takie, które miały jedną. Były takie, w których kucharzył, i takie, w których tylko praktykował.
Mnóstwo ludzi porównuje mnie i Amaro. Nie wiem dlaczego. Jesteśmy dobrymi znajomymi i zdecydowanie nie rywalizujemy ze sobą, bo robimy dwie różne restauracje, mamy różne style. Jesteśmy dwoma zupełnie innymi osobowościami. Żaden z nas nie jest lepszy. Po prostu jesteśmy inni. I jako dwie indywidualności pracujące w dwóch różnych miejscach możemy więcej zrobić dla mapy kulinarnej kraju, niż gdybyśmy razem byli zamknięci w jednej restauracji.
U Camastry nie ma ani produktów kupowanych w sklepach, ani dobrych, ani nawet doskonałych. U niego są produkty ultra doskonałe. Najwyższej z możliwie najwyższej jakości. Osobiście przez niego wyselekcjonowane. Tak, jak ludzie z którymi pracuje. On – perfekcjonista. Oni – jego uczniowie i przyjaciele. Młodzi ludzie, 19-26 lat (którzy pracują „z nim”, absolutnie nie „dla niego”!). Mówią, że są jak rodzina. Ogarnięta kulinarną pasją, szaleństwem, wręcz obsesją poszukiwania nowych smaków, eksperymentów. I to w jak najbardziej w dosłownym sensie. – Jestem świadomy swojej obsesji – mówi wprost. U niego wszystko musi być perfekcyjnie do granic możliwości.
Gdy się spotykamy, właśnie wrócił z Kolbuszowej. Dwa dni grzebał w ziemi, harował jak rolnik na polu.
Oczywiście, że gotuję tradycyjne dania. Każdy kucharz musi od tego zacząć, to podstawa, bez której nie da się ruszyć dalej. Tak, jak dziecko uczy się chodzić, zanim zacznie biegać. Świat kulinarny nie byłby pełen, gdyby były w nim tylko restauracje Michelina. Pizzerie, karczmy, tapas bary też są potrzebne. Podobnie jak McDonald’s, nie widzę w nich nic złego, bo w nich chodzi o emocje, o psychologię. O wspólny czas rodziców, dzieci.
Jest godzina 12, a w kuchni zieje jedzeniową pustką. Tylko te grzyby i bułki. Ale nie ma w tym nic dziwnego. Tu nie serwują lunchów. Restauracja otwiera się dopiero o 17.30. Dla raptem około 35 gości. Nie może być więcej, choć stoliki pomieszczą ponad 40. Ale liczy się jakość. Gość musi czuć doskonałość. I jedzenia, i obsługi, i komfortu. Na rezerwację stolika w czasie weekendu można czekać tygodniami.
Menu jest stałe, zmienia się kilka razy do roku w zależności od sezonowych produktów. Ale mogą pojawić się zmiany. Codziennie o 17 kucharze i kelnerzy mają odprawę. Wszystko musi być zapięte na ostatni guzik. Wszyscy muszą znać skład wszystkich potraw. I serwis rusza. Andrea dwoi się i troi między gośćmi, rozmawia, oni to uwielbiają. Czasem sprowadza gości na dół, do kuchni. – Chcą poznać moich chłopaków, zobaczyć, kto gotował – mówi.
Bo tu WSZYSTKO jest homemade i handmade. Każdy poranek zaczyna się od wypieku pieczywa i zrobienia masła. Codziennie musi być wszystko świeże. Nie ma szans, by masło użyć następnego dnia.
Wyjmuje talerze. Cuda natury. Zamówione według jego wizji. W tej kuchni również wszystko jest nietuzinkowe. Wyjątkowe, na zamówienie. Pełen indywidualizm, jak we wszystkim.
Sama restauracja Senses znajduje się w niezwykłym miejscu. Można powiedzieć, że wszystko, łącznie z lokalizacją wpisuje się w klimat Camastry, tego jaki jest, co proponuje, co tworzy. Z jednej strony nowoczesny biurowiec, z drugiej pozostałość po Reducie Banku Polskim jeszcze ze śladami kul i odłamków po Powstaniu Warszawskim. I wąskie gardło między nimi – niczym tunel, który prowadzi w tajemnicze miejsce.
Nie może się nachwalić młodych ludzi, którzy z nim pracują. 11 kucharzy plus kilka osób zmywających. Mówi o nich „niezwykłe talenty”. Ciekawostka – wybiera ich wyłącznie po charakterze. Czy człowiek jest dobry. Mówi, że czuje to na odległość. Gotowania można nauczyć, pasji do robienia czegoś nie.
Ja jestem uczeń, żaden szef
On sam, Andrea Camastra, jest niebywale skromny. O gwiazdkach Michelin nie myśli w ogóle. Ale o tym, by maksymalnie dążyć do doskonałości? 24 godziny na dobę. Kładzie się w domu na sofie, obkłada książkami i myśli o kulinarnych kreacjach. Obserwuje ludzi, patrzy co jedzą, wszędzie szuka inspiracji. Nawet w wakacje robi objazd po restauracjach. Niczego nie kopiuje, bo to zabija kreację. – Pracujemy na doskonałość, nie polujemy na gwiazdki – powtarza.
Mój ojciec zmarł, gdy miałem 8 lat. Zostało nas czworo rodzeństwa. Nie było pilnej potrzeby, żebym poszedł do pracy, ale poszedłem. I tak przez kolejne siedem lat, podczas 3-miesięcznych wakacji, pracowałem w restauracjach. Skończyłem szkołę kucharską, wyjechałem do wuja w Szwajcarii. Potem była Anglia, Francja, Belgia, Luksemburg...W Polsce jestem około 5 lat.
napisz do autora:katarzyna.zuchowicz@natemat.pl
