Zandberg! Zandberg! Zandberg! Partia chwaląca się tym, że nie ma przywódcy od wczoraj właśnie go, w oczach opinii publicznej, zyskała. To zabawne, że broniła się przed tym tak długo i jak na złość, właśnie przypadkowe wskazanie lidera dało jej szerszą rozpoznawalność. Ale ciekawsze od uradowanych twarzy w sztabie brodatego bohatera debaty są przerażone twarze w sztabie Zjednoczonej Lewicy. Bo to jej przede wszystkim utalentowany trzydziestoparolatek zadał – być może śmiertelny – cios.
"Umarł król, niech żyje król!"
Przywódcy ZL siedzą teraz pewnie złamani i zastanawiają się co dalej. To Barbara Nowacka miała być symbolem świeżości, dać partii w sondażach pozytywnego "kopa", tak, by słupki śmiało wystrzeliły ku co najmniej dwucyfrowemu wynikowi. Tymczasem ta, skądinąd całkiem zręczna polityk, początkowo spowodowała pewien przyrost zainteresowania i zaufania wśród wyborców, niemniej we wczorajszej debacie okazała się w oczach wielu komentatorów osobą suchą i nieciekawą. Szaraczkiem w tłumie.
Zandberg miał ułatwione zadanie – był osobą kompletnie nową (to zawsze działa dodatnio), wyraźnie błysnął, wydał się kompetentny, naturalny, w oczach wielu był gwiazdą programu. "Panią Basię", jak ją nazwała Ewa Kopacz, wyraźnie przykrył. To na niego swe oczy zwrócili ludzie o lewicowych poglądach. Zresztą nie tylko oni.
ZL ciągle balansuje na granicy obowiązującego ją progu wyborczego (8 proc. to wymóg dla komitetu koalicyjnego, pewnie Leszek Miller i Janusz Palikot nie raz już pluli sobie w brodę, że nie zdecydowali się nowej formacji nadać postaci partii, 5 proc. próg przekroczyliby bez większych problemów). To właśnie dla tej formacji wczorajsza debata była, ni mniej ni więcej, tylko katastrofą.
Partia Razem kieruje swój program do bardzo zbliżonego wyborcy, wystarczy szybki rzut oka na strony obydwu ugrupowań, by zauważyć wiele wybrzmiewających bardzo podobnie postulatów. Pro-socjalne regulacje w sferze gospodarczej, ograniczenie wyzysku pracowników i polepszenie ich sytuacji płacowej, bardzo daleko idące w sferze światopoglądowej postulaty świadczące o nowoczesności, tolerancyjności i ochronie mniejszości. Można dla zabawy wyrywkowo się przerzucać od programu jednego ugrupowania do pomysłów drugiego, jakiegoś większego dysonansu się nie znajdzie.
Tick of the clock
Jedno działa na korzyść formacji Millera i Palikota– czas! Zegar tyka nieubłaganie. ZL balansuje na granicy, być może wejdzie do Sejmu, być może nie, ale jest zwyczajnie za mało czasu, by poparcie dlań mogło zmienić się drastycznie. Jest pewne, że nie poleci na łeb na szyję. Ma kapitał, który przy odrobinie szczęścia starczy dla zdobycia wymarzonych 8 proc.
Partia Razem z kolei dotychczasowy kapitał ma po prostu nędzny, być może byłaby od wczorajszej debaty w stanie iść w sondażach sukcesywnie w górę, ale zwyczajnie nie ma już na to czasu. Szanse na to, że pojedynczy sukces zaowocuje 5 proc. poparciem są znikome. Kierownictwo formacji realnie pewnie ma nadzieję na to, że uda się przekroczyć próg 3 proc. co dałoby jej finansowanie z budżetu – sensowną podstawę do działania w przyszłości.
Quo vadis polska lewico?
Wynik tych wyborów po lewej stronie politycznej może dać bardzo ciekawe rezultaty. Jeśli ZL wejdzie do Sejmu, a Razem nie, to nic właściwie się nie zmieni (jest to najprawdopodobniejszy rezultat). Są jednak też duże szanse na to, że wczorajsze wystąpienie Zandberga spowoduje pewien odpływ poparcia dla drugiej z wymienionych formacji. Nie na tyle duży, by partia wczorajszego bohatera mogła wejść do Sejmu, ale na tyle znaczący, by i ugrupowaniu Nowackiej się to nie udało.
I to paradoksalnie może być największym zwycięstwem dla wszystkich tych, którzy mają "serce po lewej stronie". Nareszcie ze sceny politycznej zostaliby zmieceni ludzie, którzy w oczach wielu lewicowość mają jedynie w nazwie, a w rzeczywistości... domyślcie się gdzie.