Kolejny Marsz Niepodległości za nami. Pora ogłosić żałobę. Uczestnicy marszu nic nie zmajstrowali, a zapalone flary to przecież stanowczo za mało, żeby wieszać na nich psy. Cały dzień czekania, nerwowego zagryzania warg i wszystko na nic?
Jeśli wsłuchać się uważnie w komentarze po marszu, nie słychać radości i zadowolenia z tego, że nic szczególnego się nie wydarzyło. Słychać za to donośne zgrzytanie zębami i tęsknotę za spaloną budką i stojącą w ogniu Tęczą. Czy to normalne, że wszyscy w napięciu czekaliśmy na nieszczęście?
Nerwowość po najspokojniejszym marszu
Wczorajszy Marsz Niepodległości w Warszawie i w innych miastach Polski robił wrażenie. Frekwencja - marzenie. Według różnych szacunków, przez stolicę przedefilowało od 30 do nawet 100 tys. osób. Wśród uczestników - pełen przekrój: narodowcy, rodziny z dziećmi, zwykli mieszkańcy i ci, na których wszyscy liczyli najbardziej - potencjalni zadymiarze przebrani w kaptury, albo kominiarki.
O nadzwyczaj spokojnym przebiegu pochodu informowała policja i sami uczestnicy. Dyrektor biura bezpieczeństwa w ratuszu Ewa Gawor w rozmowie z reporterem TVN24 stwierdziła, że przemarsz był najspokojniejszy w historii spacerów w Święto Niepodległości, a największym naruszeniem prawa było zapalanie rac, które swoją drogą wizualnie się jakoś broniły.
Reporter bardzo się starał i chyba z dziesięć razy się upewnił, czy aby na pewno palące się na czerwono race to największy incydent tego dnia. Dyrektorka biura bezpieczeństwa okazała się mało przydatna - nie opowiedziała żadnej barwnej historii o wyczynach rozszalałego "nacjonalistycznego tłumu".
Reporterowi i to nie przeszkodziło w budowaniu narracji, w której role tych "złych" już dawno zostały rozdzielone. W tym roku nic się nie dzieje? Nie szkodzi, to przypomnijmy chociaż horroru z lat ubiegłych. – Na rondzie Waszyngtona w ubiegłym roku doszło do bójek. A w tym mogłem nawet spokojnie zjeść tu zapiekankę – mówił dziennikarz stacji.
Nie było zadymy? Coś się poradzi
Przypadek tego reportera nie jest odosobniony - w relacjach z wczorajszego Święta Niepodległości wyczuwalne było napięcie, sztucznie pompowane przez media wszelakiej maści. Kiedy się okazało, że w tym roku nie uda się odtrąbić wielkiej burdy na marszu, miny wszystkim zrzedły.
W jednej z warszawskich siłowni na niemal wszystkich telewizorach włączono relację z marszu. Na całym rzędzie bieżni biegacze wyświetlali sobie to samo. Co jakiś czas dało się słyszeć rozmowy na temat tego, "czy to już, czy już coś rozwalili". Nie? "Ale jak to"?
W podkręcaniu grozy pomocne okazały się za to telewizyjne triki - pod migawki z przemarszu podkładano muzykę rodem z filmów sensacyjnych. Jeśli ktoś trafił na takie obrazki i zasugerował się podkładem muzycznym - musiał odnieść wrażenie, że na marszu działy się niewyobrażalne rzeczy. Nie w dobrym tego słowa znaczeniu.
No i przecież jeszcze zawsze można liczyć na komentatorów, chętnie podsycających lęki przed marszem i zawsze gotowych wrzucić wszystkich do jednego wora i przypiąć uczestnikom wydarzenia łatkę paskudnego nacjonalisty, albo kibola szukającego podniet. Komentatorzy rzeczywiście nie zawiedli w tym roku pokładanych w nich nadziei. Do chóru tych, którzy bezpardonowo określali uczestników Marszu Niepodległości dołączyła w tym roku m.in. Barbara Nowacka. Ta słynąca z wyważonego języka i otwartej postawy gwiazda lewicy, wczoraj pokazała prawdziwy pazur.
Marsz Niepodległości w tym roku pod względem organizacyjnym się udał. I nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. Żadnych przepychanek z policją, żadnych bójek i podpaleń. Po raz pierwszy od 2010 roku, kiedy odbył się pierwszy taki marsz. Zamiast tego - nieprzebrana ilość falujących na wietrze biało-czerwonych flag. Nie udało się natomiast złagodzić nieco jego tonu - w uszach znowu świszczały ksenofobiczne hasła, na niektórych transparentach znowu można było spotkać niepoprawne politycznie slogany.
Manifestanci skandowali m.in.: "Nie islamska, nie laicka, tylko Polska katolicka", "Nadchodzi Marsz Niepodległości" i "Tak świętują Polacy", "Bóg, honor i ojczyzna", "Wczoraj Moskwa, dziś Bruksela wolność nam zabiera", "Spieszmy się rozliczać komunistów", "Polska tylko dla Polaków".
To były bez wątpienia niepotrzebne akcenty, które jak zwykle położyły się cieniem na wydarzeniu i bardzo słusznie stały się wodą na młyn przeciwników przedsięwzięcia. Zresztą, może to i dobrze, bo w przeciwnym wypadku trzeba by mówić o marszu w samych superlatywach. A tego parę osób faktycznie mogłoby już nie zdzierżyć. Od tego roku powinniśmy też być wyczuleni na coś jeszcze - siedzenie jak na szpilkach w oczekiwaniu na zadymę, której nie było.
Od kilku lat w Polsce obmierzłe grupy nacjonalistów próbują nasze wspólne święto zawłaszczyć, zohydzają je kopiując nazistowskie plakaty, wykrzykując rasistowskie hasła, dewastując miasto i podpalając wozy telewizji. W imię czego? Bo wspólnotą to nie jest. A rozwalenie tęczy Polką czy Polakiem nie czyni. Tak jak i pobicie Syryjczyka czy oplucie nielubianej gazety.