"Do hymnu" nie trafia się ot tak, trzeba się ojczyźnie przysłużyć. Stefan Czarniecki niewątpliwie był wybitnym wodzem, na sztuce wojskowej znał się, jak mało kto. Nie ma jednak bohaterów bez skazy.
Rysą na życiorysie Czarnieckiego są wydarzenia, do których doszło w czasie wyprawy duńskiej z lat 1658-1659. Był to wielce niespokojny czas. Rzeczpospolitą, wyniszczoną długą już obecnością Szwedów, targały spory wewnętrzne (część szlachty oddała się pod rozkazy Karola Gustawa - wśród nich m.in. późniejszy król Jan Sobieski). Gospodarczo kraj był na skraju załamania.
Jan Kazimierz nie do końca panował nad sytuacją, ale na swoich najbliższych współpracowników zawsze mógł liczyć. Wojskowym autorytetem niewątpliwie był Czarniecki, człowiek, który zjadł przysłowiowe zęby na wojaczce. Walczył kolejno z Turkami, Tatarami, Kozakami, Moskalami, wreszcie ze Szwedami. Tych ostatnich szczególnie nękał podjazdami, jako świetny zagończyk umiejętnie prowadził wojnę partyzancką. Dlaczego wyprawił się do Danii?
Ten skandynawski kraj, sąsiadujący z wrogą nam Szwecją, po raz kolejny w krótkim czasie stał się obiektem ekspansji państwa, rządzonego przez Karola Gustawa. Nie tylko Rzeczpospolita wyprawiła się na północ - ekspedycja zbrojna była wspólną decyzją państw sprzymierzonych, w tym Cesarstwa. Jan Kazimierz musiał wywiązać się z obietnic. Delegował Czarnieckiego, wówczas wojewodę ruskiego. Dowódca, na czele korpusu posiłkowego (w sile ok. 5 tys. zbrojnych), wyruszył do Jutlandii przez Hamburg.
Polacy, a ściślej polska doborowa jazda, zdobyli silnie umocnioną Koldyngę, Sondenborg i Frederiksodde. W narodowej pamięci zapisali się głównie przeprawą na wyspę Als (pokonali na łodziach ok. 500-metrowy dystans przez cieśninę), co też zostało uwiecznione przez Józefa Wybickiego w "Pieśni Legionów Polskich we Włoszech". "Jak Czarnecki do Poznania/ wracał się przez morze/ dla oyczyzny ratowania/ po Szwedzkim rozbiorze" - brzmiała pierwotna wersja jednej ze zwrotek utworu, który stał się później narodowym hymnem. Jak by nie patrzeć, Czarniecki wielką personą był. Ale poważną bolączką była dla niego... własna armia.
Powszechnie podkreśla się, że Polacy, choć dysponowali stosunkowo najmniejsza siłą spośród wojsk sprzymierzonych, mieli spory wkład w uwolnienie Danii od szwedzkiej okupacji. Nie wszędzie jednak witano naszych jak wybawców. Dla miejscowych ludzie Czarnieckiego stanowili jedną wielką zagadkę. Szybko przekonano się, że wojna to nie tylko spektakularne bitwy. To też gwałty, łuny pożarów i tłumienie wszelkich przejawów oporu.
Wiadomo, żołnierz głodny, to żołnierz zły. Czarniecki wiedział, z kim ma do czynienia, już w czasie wyprawy na Pomorze Szczecińskie jesienią 1657 roku, Polacy pod jego komendą zostawili po sobie ruinę. Gdy tylko pojawili się pod Szczecinem, wywołali ogólną panikę. Wojska Czarnieckiego puszczały z dymem wsie i miasteczka.
Według źródeł austriackich, obrócone w perzynę nawet 160 miejscowości na wrogich ziemiach. Była to typowa dywersja. Plądrowano wszystko, co się da, porywano zakładników dla okupu. Żądano przymusowych dostaw wina i piwa... „Prowincya dymem śmierdzi, wielkie i gęste trzody głodne ryczą”, pisał kapelan obozowy wojsk Czarnieckiego, jezuita Adrian Pikarski.
Mając w pamięci te obrazki, Czarniecki próbował w Danii wprowadzić dyscyplinę we własnych szeregach. Po części mu się to udało. Stosował wymyślne kary, o których wspominał m.in. towarzyszący mu pamiętnikarz Jan Chryzostom Pasek. "Karanie zaś było za ekscesy już nie ścinać ani rozstrzelać, ale za nogi u konia uwiązawszy włóczyć po majdanie tak we wszystkim" - pisał Pasek.
Ale gdzieś trzeba było mieszkać, coś trzeba było na sobie nosić, a przede wszystkim coś jeść - szczególnie na niemal doszczętniej zniszczonych uprzednio przez Szwedów terenach. Trzeba było zorganizować prowiant także dla koni. Nikogo nie dziwił widok maszerujących Polaków z łupami i ciągniętych za nimi setek sztuk zrabowanego bydła. "Prowadzono z czat wszelakich prowiantów wielką obfitość" - zanotował pamiętnikarz.
Czarniecki musiał tolerować samowolę, inaczej nie można było „trwać w walce". Dlatego przymykał oko na to, co robili podwładni - do pewnego stopnia oczywiście. Zgodził się, aby sami dokonywali "rozdziału" żywności. Od tego była już jednak krótka droga do gwałtów i zabijania. Najwięcej zbrodni dokonano w okręgu Hadersleben. Tam już nie tylko rabowano, ale porywano (głównie kobiety), gwałcono, palono dobytki. Schwytani przez Polaków - pisał Pasek - widzieli w przybyszach "diabłów, nie ludzi".
Kampania duńska przeszła do historii. Czarniecki dowiódł swego talentu organizatorskiego i kunsztu wojskowego. Wychwalał go w jednym z listów sam król Danii Fryderyk III. Polscy żołnierze potwierdzili swą wysoką wartość bojową. Walczyli zawsze w pierwszej linii. Legendę Polaków witanych serdecznie w Danii włożyć można jednak między bajki.
Jakkolwiek każda zbrodnia zasługuje na potępienie, przykładanie dzisiejszych norm moralności do zamierzchłych czasów jest karkołomne. Dla Czarnieckiego i jego żołnierzy na obcej ziemi liczył się cel, a nie środki, którymi go osiągano. Wodza kampanii rozliczano po efektach.
Zezwolenie na częściową samowolę wprowadzało w ruch całą machinę grabieży wojskowych, od których do mordów i wypaleń wiódł tylko jeden krok. Ostatnie stadium ekscesów Czarniecki karał zawsze niezwykle ostro i po ich fali następowało chwilowe uspokojenie, ale po każdym przemarszu do nowego okręgu sytuacja powtarzała się. Wybieranie żywności przeradzało się w grabież, grabież w mord, następowały kary i – uspokojenie. Potem brak żywności zmuszał znowu do zgody na nadmierne kontrybucje – i tak wytwarzało się ślepe koło ekscesów.
A. Kersten, Stefan Czarniecki 1599-1665, Lublin 2005.