Akcje bojowe polskiego podziemia kojarzą nam się głównie z dywersją Armii Krajowej na terytorium okupowanego kraju. Tymczasem polski ruch oporu atakował wroga także na obszarze Rzeszy! Hitler nie mógł być spokojny, gdy usłyszał o zamachu bombowym na jeden z berlińskich dworców, przeprowadzonym przez Polaków 24 lutego 1943 roku.
Terroryści z AK? Metody, jakimi walczyli członkowie tego specjalnego oddziału do złudzenia przypominają te, stosowane przez dzisiejszych terrorystów. Ale wtedy - w czasach wojny i okupacji Polski - dowództwo podziemnej armii uznało, że nie ma innego wyjścia. Jak inaczej nękać potężnego, znienawidzonego nieprzyjaciela, niż tylko podjazdami, skrytobójstwem czy zamachem?
Konspiratorzy z Kierownictwa Dywersji (Kedyw) - powstałego w początkach 1943 roku specjalnego pionu organizacyjnego AK, odpowiadającego za walkę czynną z okupantem, a w praktyce organizację i przeprowadzanie akcji sabotażowo-dywersyjnych łamiących jego morale, mieli pełne ręce roboty. Niemcy panoszyli się po zajętym już 3 lata temu kraju, stosowali co raz to większy terror i represje. Uliczne łapanki były prawdziwą zmorą mieszkańców polskich miast. Należało podtrzymać społeczeństwo w nadziei, nie pozwolić, aby okupant złamał ducha oporu.
Pod koniec 1942 roku dowództwo AK utworzyło w łonie działającej od kilku miesięcy konspiracyjnej organizacji "Osa" (Organizacja Specjalnych Akcji Bojowych) zagraniczną, 18-osobową sekcję - "Zagra-Lin". To właśnie ten oddział specjalny miał przenieść część walki na terytorium Niemiec. Motywem była ochrona ludności cywilnej, rozstrzeliwanej za tego typu akcje na terenie Generalnego Gubernatorstwa.
I przeniósł, sprawiając wielokrotnie ból głowy samemu Reichsfuehrerowi Heinrichowi Himmlerowi, prawej ręce Adolfa Hitlera. Po tym, jak niemieckie gazety doniosły o ataku bombowym bliżej nieokreślonych sprawców, wpadł w szał. Uruchomił całą siatkę Gestapo, aby wykryć zamachowców. A to nie było wcale łatwe - Polacy doskonali znali niemiecki, niektórzy mieli nawet obywatelstwo Niemiec (jak Józef Lewandowski "Jur" posiadający papiery reichsdojcza, zatrudniony jako robotnik budowlany). Wiedzieli, jak wtopić się w tłum. Sztukę konspiracji opanowali do perfekcji.
Tego dnia - 24 lutego 1943 roku, tuż po godz. 7 rano, na peronie podziemnej kolejki stacji Friedrichstrasse eksploduje bomba. Wybuch był słyszany w różnych częściach miasta. Zamiar był jasny - zabić jak najwięcej żołnierzy Wehrmachtu, którzy akurat wysiadali z jednego ze składów. Jak zwykle w takich sytuacjach, ucierpieli postronni. Bilans? 36 zabitych, 78 rannych.
O polskiej zemście zaczęło być głośno nie tylko w Niemczech, ale i całej okupowanej Europie. Alarmy policyjne, zakrojone na szeroką skalę poszukiwania, śledztwa, nagrody pieniężne za ujęciu dywersantów. Wszystko na nic. Polacy nadal byli na wolności. Niemcom nigdy nie udało się złapać żadnego z AK-owców odpowiedzialnych za zamachy.
Berlińczycy mieli jeszcze usłyszeć o "polskich terrorystach". W kwietniu 1943 roku na Dworcu Głównym w Berlinie mieliśmy powtórkę z nieodległej historii. Dziesiątki podróżnych odniosło rany; byli też zabici. W międzyczasie dywersanci z "Zagra-Linu" wysadzili Dworzec Główny w Breslau, czyli obecnym Wrocławiu. Celem ponownie byli żołnierze niemieccy, którzy tłumnie wysiadali właśnie na jeden z peronów. Scenariusz był podobny: nagle, we wczesnych godzinach porannych, potężny huk wstrząsnął całym dworcem.
Za każdym razem działano według schematu: najpierw oczywiście konstruowano materiał wybuchowy i rozeznawano się w rozkładzie pociągów. Konspiratorom zależało na tym, aby do eksplozji doszło w czasie wzmożonego ruchu na dworcu. Wybierano więc moment, kiedy na torach znajdowało się jak najwięcej składów. Wystarczyło jeszcze ukryć bombę (np. w teczce). Na dosłownie 2 minuty przed detonacją oddalano się z miejsca zdarzenia.
Można się zastanawiać, czy odpowiadanie terrorem na terror to dobra droga. Ponad 70 lat temu, w warunkach okrutnie dającej się Polakom we znaki okupacji, zamachy traktowano jednak jako konieczną formę walki. I co najważniejsze - skuteczną.
W 1943 roku Polacy nie pierwszy raz atakowali Niemców na ich terytorium. Ci z pewnością pamiętali nazwisko Wacława Smoczyka, sapera, szef komórki ZO na terytorium Rzeszy. Począwszy od 1940 roku organizował na terenie nieprzyjaciela akcje sabotażowe i dywersyjne, wysadzając m.in. tory kolejowe i mosty, a także podkładając materiały wybuchowe na dworcach w Berlinie i we Wrocławiu. Planował też ataki w Kluczborku i Opolu. Snuł ambitne plany zbombardowania niemieckiej stolicy z powietrza.
Zmasowany nalot polskich samolotów na Berlin co prawda nigdy nie miał miejsca, co nie oznacza, że nie zrzucaliśmy bomb na to miasto, ze specjalną dedykacją dla Hitlera. Począwszy od lutego 1941 roku Polacy z Dywizjonu 300 Ziemi Mazowieckiej, latając na brytyjskich samolotach Vickers, wielokrotnie zapuszczali się na niemieckie niebo.
Do największego ataku z udziałem 24 lotników (w czterech samolotach) doszło w nocy z 23 na 24 marca 1941 roku, kiedy 130 alianckich maszyn nadleciały nad Berlin. Bomby zrzucone na miasto zrujnowały wybrane obiekty strategiczne. Misja zakończyła się pełnym sukcesem!
Jedno jest pewne. W czasie wojny Polacy wcale nie ograniczali się walki z Niemcami na terenie objętym niemieckim "nadzorem", a sami wielokrotnie brali inicjatywę w swoje ręce, atakując w jaskini lwa. Podziemne wojsko wcale nie było wyłącznie krajowe, jak sugeruje jego nazwa.
Nie mogąc się doczekać od trzech lat należnego nam współdziałania i represji sprzymierzonych na bestialstwa niemieckie w Polsce, od jesieni ub.r. (jesień 1942 - red.) uruchomiłem własną wzmożoną akcję bojowo-dywersyjną, a ostatnio specjalnie terrorystyczną przeciw okupantom. Akcja ta osiągnęła swój zamierzony cel i jak dotąd walkę nerwów z okupantem wygrywamy. Teraz my likwidujemy Niemców, a represji na razie brak.
Kpt. Bernard Drzyzga, dowódca oddziału "Zagra-Lin"
Nawet Berlin nie uchroni się od odwetu. Wszystko będzie w naszym zasięgu, a najważniejsze jest to, że akcje odwetowe w Rzeszy nie dadzą Niemcom podstaw do represji i egzekucji publicznych w Polsce.
Kpt. Bernard Drzyzga, dowódca oddziału "Zagra-Lin"
Usłyszałem straszliwą eksplozję, nawet chodnik zadrżał pod moimi nogami. Przechodnie zatrzymywali się przerażeni, a potem zaczynali biec w kierunku dworca.
Ppor. Aleksander Kunicki, oficer "Osy"
Odbiły się one głośnym echem w Niemczech i wiadomości o nich dotarły do okupowanej Polski, budząc w ludziach otuchę, świadcząc o tym, jak daleko sięga miecz Polski Walczącej. Na tym też, jak sądzę, przede wszystkim polegał cel tych akcji. Miały one wielkie znaczenie psychologiczne. Polakom, udręczonym hitlerowskim terrorem, przypominały, że Polska walczy i potrafi boleśnie uderzać nawet w Berlinie, wśród Niemców zaś siały panikę, wykazując, że nawet u siebie, w ich własnej stolicy, nie mogą czuć się w pełni bezpieczni, gdyż i tam może dosięgnąć ich polski odwet.