
Pamiętasz dzień, w którym twój wzrost przekroczył 150 cm? Z pewnością nie. Ja za to doskonale pamiętam moment, kiedy wreszcie, w butach na grubej podeszwie osiągnąłem 140 cm wysokości. Właśnie taki wzrost był wymagany (ze względu na widoczność z wózków widłowych), aby dziecko zostało wpuszczone do Makro. To bogactwo towarów w zgrzewkach i fakt, że nie każdy mógł robić tam zakupy sprawiały, że można było poczuć się Carringtonem w swoim domu.
REKLAMA
To nie jest artykuł sponsorowany. Zresztą, Makro Cash And Carry ma dziś na głowie zupełnie inne problemy niż promocja. Ruszają tam zwolnienia grupowe, przez co pracę straci ponad 680 osób. Ale w świadomości zwykłych Polaków, którzy pamiętają rodzinne wyprawy do Makro w latach 90., era wielkich zakupów skończyła się dawno temu.
Wreszcie coś było
Makro pojawiło się w Polsce w 1994 roku, a pierwszą halę zbudowano w Warszawie. Jakie to czasy? W tym samym roku zakończono produkcję samochodu dostawczego Nysa, a na ekranach pojawił się film "Psy 2. Ostatnia krew". To właśnie wtedy Polacy rozwijali swoje pierwsze biznesy po transformacji ustrojowej, a niektórzy z nich , również po raz pierwszy w życiu, zarobili większe pieniądze.
Makro pojawiło się w Polsce w 1994 roku, a pierwszą halę zbudowano w Warszawie. Jakie to czasy? W tym samym roku zakończono produkcję samochodu dostawczego Nysa, a na ekranach pojawił się film "Psy 2. Ostatnia krew". To właśnie wtedy Polacy rozwijali swoje pierwsze biznesy po transformacji ustrojowej, a niektórzy z nich , również po raz pierwszy w życiu, zarobili większe pieniądze.
Teoretycznie Makro było przeznaczone właśnie dla właścicieli firm. Sklepikarzy, przedsiębiorców czy hurtowników, którzy w Makro zaopatrywali się w towary. Szybko jednak to się zmieniło, a pamiętający pustki na sklepowych półkach Polacy zapragnęli robić hurtowe zakupy również do własnych domów. I jeśli komuś wydaje się, że Polacy ustawiali się w kolejkach przed wejściem dopiero, gdy "rzucili" Crocsy do Lidla, niech spojrzy na to zdjęcie.
W Makro było nieco taniej, ale tak naprawdę wydawaliśmy więcej, bo kupowaliśmy oczami i pod wpływem promocji. Również w Makro wielu z nas po raz pierwszy spotkało się z degustacjami produktów, które były stałym punktem wycieczki. Klienci bez grama żenady podchodzili po kilka razy do tej samej hostessy, by za darmo napić się soku albo zjeść kawałek sera brie.
Tylko dla wybrańców
Makro nie było dla każdego, co stanowiło wadę i zaletę zarazem. Z jednej strony trzeba było mieć firmę i nieco się postarać, aby otrzymać prawo do zakupów w Makro, czyli specjalną kartę. Ale właśnie dlatego posiadanie karty do Makro miało w sobie pierwiastek pewnej ekskluzywności. – Robiąc prywatne zakupy na kartę firmową człowiek miał poczucie, że oszukał system – wspomina mieszkaniec Warszawy, który 20 lat temu prowadził własną firmę.
Tylko dla wybrańców
Makro nie było dla każdego, co stanowiło wadę i zaletę zarazem. Z jednej strony trzeba było mieć firmę i nieco się postarać, aby otrzymać prawo do zakupów w Makro, czyli specjalną kartę. Ale właśnie dlatego posiadanie karty do Makro miało w sobie pierwiastek pewnej ekskluzywności. – Robiąc prywatne zakupy na kartę firmową człowiek miał poczucie, że oszukał system – wspomina mieszkaniec Warszawy, który 20 lat temu prowadził własną firmę.
Każde dziecko wiedziało, czyi rodzice mają kartę do Makro, a którzy nie. Również sąsiedzi i członkowie rodziny mieli dokładne rozeznanie, do kogo można zadzwonić z prośbą o zabranie ich na zakupy.
– Tylko nie mów matce że jedziemy do Makro! – mówiły zaniepokojone żony, które bały się, że mąż zabierze na zakupy teściową. Posiadacz karty to był "gość", bo mógł wprowadzić ze sobą jedną osobę towarzyszącą. To udogodnienie rodziło konflikty wśród rodzeństw, czy też właśnie między żonami a teściowymi.
Co takiego kupowaliśmy w Makro? Dosłownie wszystko. Po latach upadającego socjalizmu, kiedy na półkach nie było prawie nic, wysokie na kilka metrów stelaże wypełnione po brzegi zgrzewkami z towarem mogły robić wrażenie. Dziś brzmi to dziwacznie, ale lata 90. stanowiły zupełnie inną rzeczywistość.
Zgrzewki w każdym domu
W Makro kupowaliśmy dużo. Często zdecydowanie więcej, niż potrzebowaliśmy. Zgrzewki batonów, gum do żucia czy jogurtów zalegały później całymi tygodniami w naszych kuchniach i spiżarkach, zmieniając je w mini hurtownie. Rodzice zamieniali się w strażników kartonów, a dzieci pod ich nieobecność wyjadały zapasy, które zawsze kończyły się wcześniej, niż przewidywano.
W Makro kupowaliśmy dużo. Często zdecydowanie więcej, niż potrzebowaliśmy. Zgrzewki batonów, gum do żucia czy jogurtów zalegały później całymi tygodniami w naszych kuchniach i spiżarkach, zmieniając je w mini hurtownie. Rodzice zamieniali się w strażników kartonów, a dzieci pod ich nieobecność wyjadały zapasy, które zawsze kończyły się wcześniej, niż przewidywano.
Prawdziwym rajem dla Makro był okres komunijny. Kupowaliśmy tam nie tylko tony jedzenia, ale pierwsze rowery górskie, rolki oraz boomboxy. Skąd wiedzieliśmy, co warto wybrać i czy warto akurat jechać na zakupy? Do polskich domów przychodziły gazetki Makro, których popularność można porównać jedynie do katalogów IKEA. Częściej, niż o to, kto zabrał gazetkę Makro kłóciliśmy się tylko o pilota lub program telewizyjny.
Charakterystyczne dla Makro Cash and Carry było również opuszczanie sklepu już po dokonaniu zakupów. Każdy koszyk był "kontrolowany" przez ochroniarza, który porównywał jego zawartość z fakturą. Tajemnicą pozostanie, w jaki sposób robił to w ciągu trzech sekund.
Dziś nikt nie ekscytuje się zakupami w Makro, ani właściwie w żadnym innym miejscu (no chyba że ktoś jeździ po torebkę do Mediolanu). Ale właśnie to było piękne w tamtych czasach, że cieszyły nas nawet zwykłe zakupy. I nie ważne, że z perspektywy lat, otoczka, jaką dawały sklepy Makro, wydaje się być co najmniej zabawna.
Napisz do autora: krzysztof.majak@natemat.pl
