Wystarczy wypłacić 500 zł i wyborcy zapomną o Trybunale Konstytucyjnym? Profesor Krzysztof Zagórski, socjolog Akademii Leona Koźmińskiego, tłumaczy, na czym polega fenomen wielkiego poparcia PiS. – Czując niepewność, ludzie rozglądają się za opieką ze strony państwa. Tymczasem do tej pory mówiono im, że nie ma szans na wzmocnienie opieki, bo państwo nie ma na to pieniędzy. No to ma - mówi.
Ile warte jest poparcie wyborców dla PiS: 500 złotych czy coś więcej?
Profesor Krzysztof Zagórski: Nie tylko to. Kiedy podczas naszych badań zapytaliśmy wyborców PiS co im się najbardziej podoba w tej partii, odpowiadali, że przynajmniej ma jakiś konkretny program i jeszcze większą wolę do jego zrealizowania. Takie ogólne poparcie dla zmian deklaruje 45 proc. czy połowa zwolenników PiS, zależy, jak sformułować to samo pytanie. I dopiero w dalszej kolejności mamy 20-procentową grupę osób, które popierają rządzących dzięki programowi 500+. Trzecią ważną grupę zwolenników, około 10 procent, motywuje walka z „układem” czy „starymi elitami”.
I co na to psychologia ekonomiczna, którą pan się zajmuje?
Nie ważne, czy program jest realistyczny. Owszem, jako ekonomiści możemy się martwić tym, czy budżet państwa wytrzyma tyle zadań jednocześnie, jakim kosztem zostaną one zrealizowane i jakie skutki ekonomiczne przyniosą gospodarce i społeczeństwu. Jednak walka o rząd dusz toczy się na innym poziomie. Świetnie było to widać już podczas kampanii prezydenckiej.
Bronisław Komorowski stając w szranki z Andrzejem Dudą przedstawiał się, że "my to walczyliśmy o demokrację". Dla wyborców ta walka to już zamierzchła historia. Bo istotniejsze było to, co komunikował Andrzej Duda, który przedstawiał jakiś plan na przyszłość i rozwiązanie problemów dla zwykłych ludzi. Od pewnego czasu narastało uczucie niepewności, co dalej z frankami, z własnymi mieszkaniami, a sama ciepła woda w kranie, o której mówił Tusk, przestała ludziom wystarczać.
Tęsknota za państwem opiekuńczym?
Czując niepewność, ludzie rozglądają się za opieką ze strony państwa. Tymczasem mówiono im do tej pory, że nie ma szans na wzmocnienie opieki, bo państwo nie ma pieniędzy. Mamy wolny rynek, więc nie zajmuje się również tworzeniem miejsc pracy, ani podwyżkami płac. Możemy powiedzieć, że to dobrze, bo przynajmniej nie oszukiwali, ale to był także fatalny komunikat ze strony ekipy PO. Bo nagle ktoś inny wszedł na scenę i okazało się, że to wszystko można zrobić, i tanie mieszkania budować, i skrócić wiek emerytalny...
Może w PiS po prostu lepiej potrafili lepiej "zagadać" do wyborców?
Świetnie wstrzelili się w nastroje społeczne. Przeprowadziliśmy analizę, jak dalece podstawowe ekonomiczne wskaźniki rozmijały się z poczuciem własnej zamożności u obywateli. Trzeba to przyznać, że ostatnie lata wzrostu gospodarczego i dochodu narodowego osiągaliśmy kosztem spowolnienia poprawy, a czasem pogorszenia kondycji finansów społeczeństwa. Rozejście się obu wskaźników to sygnał ostrzegawczy dla ekonomistów, którzy przywiązują zbyt dużą wagę do dochodu narodowego, a zbyt małą do innych aspektów gospodarczych i sytuacji społecznej.
Tymczasem w ostatnich dwóch latach nastroje społeczne poleciały zdecydowanie w dół. Ludzie zaczęli obawiać się o przyszłość. Jednocześnie mówiono, że gospodarka jest ok, ale mało kto odczuwał to we własnej kieszeni. Z jednej strony mieliśmy relacje z budowy autostrad, w Warszawie wyrosły wieżowce z apartamentami o niebotycznych cenach, na tory wyjechało Pendolino. Z drugiej strony Kowalski czy Nowak oglądał to w telewizji i zastawiał się: no dobrze, a co ja z tego mam? Skoro jest tak dobrze, to dlaczego u mnie w domu jest słabo.
Rozmawiałem z deweloperem, który w śródmieściu Warszawie buduje apartamentowiec, powiedział, że ceny ma bardzo umiarkowane. Zaledwie 13 tys. za metr kwadratowy…
Otóż to. Rozbudzono wielkie aspiracje, jednocześnie narastało poczucie niezadowolenia, że owoce wzrostu gospodarczego są w zasięgu nielicznej grupy osób. Jeśli spojrzeć na dochody społeczeństwa, zwłaszcza w zestawieniu z cenami, to płace nie rosły tak szybko, jak rosła gospodarka mierzona PKB.
W tym wszystkim demokracja jest nieważna?
Jeśli zadać pytanie, ilu tych zwolenników demokracji w Polsce jest, to okaże się, że 60-70 procent. To jednak dopiero część opisu stanu świadomości. Około jedna trzecia Polaków uważa, że czasem system niedemokratyczny jest lepszy niż demokratyczny. A gdyby inaczej sformułować pytanie, to jeszcze więcej osób powie, że lepsze są rządy silnej ręki niż demokratyczne, bo teraz oczekujemy zmiany i żeby wreszcie było lepiej.
Czy demokracja jest nam potrzebna? Jak zadaliśmy takie pytanie w badaniu, to 40 procent elektoratu PiS powiedziało, że niespecjalnie ta demokracja w ogóle jest do czegoś potrzebna. Wśród wyborców ruchu Kukiza aż połowa uznaje ją za zbędną. Podsumowując, wyborcy wolą 500 zł w kieszeni i rządy silnej ręki niż biedowanie w demokracji.
I tak 500+ zakończyło spór o Trybunał Konstytucyjny?
Przeciętny zjadacz chleba nie ma zielonego pojęcia o tym sporze. Nie sadzę, aby w milionach polskich domów toczono przy kolacji dyskusje o konieczności zachowania trójpodziału władzy czy doktrynie tworzenia prawa w myśl zasady check and balance. Podoba się za to fakt, że co miesiąc przychodzą pieniądze z 500+. Dla wielu Polaków liczy się to, co realne, namacalne, jak pieniądze we własnej kieszeni, a nie spory prawników w odległej Warszawie.
To samo powiedział naszemu dziennikarzowi pracownik stacji benzynowej w Kuleszach Kościelnych na Podlasiu, gdzie 94 procent wyborców głosowało na Andrzeja Dudę, a 83 procent na PiS
Mało tego, ten comiesięczny przelew na konto to swego rodzaju przypomnienie wyborcom, że politycy zrealizowali już jedną obietnicę, a już niedługo zrealizują kolejne, jak podniesienie płacy minimalnej, budowa tanich mieszkań. Dobra zmiana z perspektywy Kowalskiego jest więc faktem. Nawet jeśli on sam nie otrzymuje dodatku 500 zł, to dostaje ktoś z jego rodziny i dlatego poparcie dla Prawa i Sprawiedliwości nie jest właściwie niczym zagrożone.
No dobrze, ale wielu ekonomistów mówi, że za ten bal trzeba będzie kiedyś zapłacić, że przecież sieci handlowe czy banki odbiją sobie podatki, z których finansowany będzie program 500+. Zadłużymy się przy okazji po uszy, a zamiast inwestycji w dzieci mamy na początku konsumpcję, kupowanie samochodów, ubrań itd. Jak długo da się na tym jechać?
To już zmartwienia ekonomistów, którymi - powiedzmy sobie szczerze - mało kto się przejmuje. Konsekwencje zaobserwujemy dopiero za kilka miesięcy. Musiałoby stać się jednak coś naprawdę dotkliwego dla wyborców np. wzrosłyby ceny w sklepach, pojawiła inflacja i jakieś inne turbulencje na rynkach finansowych, to wówczas mogliby oni zmienić swój stosunek do rządzących.