Jeżeli twoje dzieciństwo upłynęło na marzeniu o locie rowerem z kosmitą w bagażniku, lub panicznym strachu, że za chwilę do drzwi zapuka Terminator, „Stranger Things” bez wątpienia będzie sentymentalną jazdą bez trzymanki.
Przyznaję, że po serial sięgnąłem z lekkim opóźnieniem, kiedy desperacko szukałem czegoś do obejrzenia, podczas gdy polska biblioteka Netflixa złośliwie próbowała mnie zmusić do włączenia różnych filmów z Adamem Sandlerem (serio, czy tylko mnie ten serwis tak bardzo nienawidzi?).
Najbardziej do seansu jednak przekonała mnie eksplozja nienawiści pod artykułem koleżanki, która do serialu jednak się nie przemogła. Postanowiłem sprawdzić o co tyle hałasu i... „Stranger Things” okazało się doskonałą odtrutką na wszystko co współczesne.
Oto 5 całkowicie subiektywnych powodów, dla których uważam to dzieło za najlepszy prezent jaki mogłem dostać od popkultury.
1. Skondensowane lata 80.
Lata 80. w USA to okres lawirowania między popkulturowymi skrajnościami, takimi jak słodki optymizm Spielberga (ten pan nawet w „Strefie mroku” dawał powody do uśmiechu) i ponure wizje Carpentera (ten pan sprawił, że nawet niewinny śnieg kojarzy się z lovecraftiańską grozą).
Do Polski lata 80. trafiły dopiero gdzieś w okolicach roku 1990. To wtedy nasze pokolenie z wypiekami na twarzy chłonęło, ze startych taśm VHS, cuda zza oceanu. Seanse przerywaliśmy na zdobywanie highscore’ów w ośmiobitowych grach na poczciwej podróbce Nintendo, jaką był Pegasus.
Nasze lata 80. były lekko przeterminowane, ale w pełnej krasie. Nad Wisłą końca dobiegły chyba gdzieś w drugiej połowie dziesięciolecia, kiedy o ekrany telewizorów konkurować zaczęły PlayStation, „Beverly Hills 90210” i „Z archiwum X”. I takie, skondensowane lata 80. przypomina nam „Stranger Things”.
2. Festiwal nawiązań
O „Stranger Things” usłyszałem, kiedy pochwalił je na Facebooku Stephen King. Ciężko mu się dziwić, skoro nawet logo serialu napisano czcionką zdumiewająco podobną do typografii z okładek jego książek. A to dopiero początek. Historia Eleven jest podejrzanie podobna do „Podpalaczki”, a gdzie indziej możemy oglądać sceny żywcem wyjęte ze „Stań przy mnie”.
Tam gdzie kończy się hołdowanie Kingowi, zaczyna się „E.T.” i „Goonies”, a chwilę potem ekran zajmują potwory przypominające pokraczną krzyżówkę jaj Xenomorpha i pustynnych czerwi z „Diuny”. Wymieniać dalej? Chyba nie powinienem odbierać wam przyjemności samodzielnego wyłapania takich smaczków.
3. Dorośli są bezużyteczni
To jedna z najważniejszych lekcji udzielonych nam przez amerykańskie filmy. Oczywiście co bardziej konserwatywni rodzice podnosili głos, że złe, zachodnie media ogłupiają dzieci i próbowali odciągnąć pociechy sprzed ekranów (potem ich ofiarą padły gry komputerowe, które „uczyły zabijania”), ale z perspektywy czasu, chyba to naszym psychikom nie zaszkodziło i nikt po obejrzeniu „Goonies” nie wyrósł na psychopatę.
W praktyce wyglądało to tak, że podczas gdy filmowi dorośli i starsza młodzież (najczęściej i tak grana przez 30-latków) dawali się wyrzynać w pień Michaelowi Myersowi i Jasonowi Voorheesowi, filmowe dzieciaki były bardzo zaradne i samodzielne. Nie ważne czy mieli do czynienia z demonicznym mordercą („Koszmar z ulicy Wiązów”), czy nawet rządem Stanów Zjednoczonych („E.T.”), brali sprawy w swoje ręce, podczas gdy ich opiekunowie w najlepszym wypadku nie przeszkadzali.
Dorośli ze „Stranger Things” mają kilka chlubnych wyjątków (Hopper i Joyce), ale jeśli to na ich barkach miałyby spocząć losy świata - czekałaby nas apokalipsa. To dokładnie to samo dziecięce "We can do it!", które jakiś czas temu bajecznie przypomniało "Gravity Falls".
4. Teorie spiskowe
W kwestii medialnego prania mózgów, nie można pominąć oczywiście teorii spiskowych. Chociaż od Nevady dzieliły nas tysiące kilometrów oraz spora ilość wody, telewizor dokładnie nam wytłumaczył czym jest Strefa 51. Dowiedzieliśmy się, że rządy i korporacje są złe i zajmują się głównie noszeniem czarnych garniturów w parze z ciemnymi okularami oraz prowadzeniem okrutnych eksperymentów.
Fabuła rodem ze „Stranger Things” nie jednemu z nas śniła się po wieczornym seansie „Z archiwum X” i wertowaniu pod kołdrą świeżego numeru ówczesnej wykładni rzeczywistości w postaci „Faktor-X”. Swoją drogą, czy tylko mi badania prowadzone pod Hawkins skojarzyły się z „Mgłą” Kinga?
5. Ten serial jest dobry sam w sobie
Żeby nie było wątpliwości, intertekstualność to tylko jeden z elementów składających się na fajność tego serialu. Dla osób nieświadomych wielopiętrowych nawiązań, seans na pewno będzie znacznie uboższy, ale to nadal solidna historia sama w sobie. Do tego opowiedziana przez rewelacyjną obsadę, na tle cudownych lokacji i z genialną, klimatyczną muzyką.