Eksperyment z zderzeniem tupolewa z pędzącą brzozą okazał się tylko propozycją. Wacław Berczyński przyznał jednak, że pomysł kuriozalnej rekonstrukcji wypadku faktycznie padł. Miało to miejsce podczas burzy mózgów.
Pogłoski o eksperymencie, w ramach którego brzoza przymocowana do samochodu miałaby zderzyć się z pędzącym samolotem Tu-154 (podobnym do tego, w którym pod Smoleńskiem tragicznie zmarł m.in. prezydent Lech Kaczyński) wywołały lawinę komentarzy. Ale ludzie Macierewicza wycofali się z pomysłu.
Krzysztof Brejza z PO złożył interpelację o wgląd do protokołu z posiedzenia komisji smoleńskiej, podczas której padł taki pomysł. Szef podkomisji, Wacław Berczyński, wyjaśnił, że pomysł kuriozalnej rekonstrukcji wypadku faktycznie padł. Miało to miejsce podczas burzy mózgów.
Ostatecznie jednak odrzucono pomysł, a kluczowe okazały się względy bezpieczeństwa. Wymieniono m.in. konieczność zatrudnienia kierowcy, który miałby wieźć brzozę wprost pod rozpędzone skrzydło tupolewa. Drugą kwestią okazały się koszty i brak dostępnego samolotu.
Tzw. "brzoza smoleńska" to umowne określenie brzozy, która do 2012 r. rosła niedaleko lotniska wojskowego Smoleńsk-Siewernyj. Według kilku raportów, to po uderzeniu w pień tego drzewa 10 kwietnia 2010 r. polski samolot prezydencki utracił część skrzydła. Naukowcy związani z PiS kwestionują taką możliwość.