Najsilniejsza opozycja wobec Prawa i Sprawiedliwości wcale nie zasiada dziś w parlamencie. Od zblazowanych i zaliczających seryjne wpadki liderów partyjnych znacznie skuteczniej PiS przeciwstawiają się politycy w samorządach. Jeszcze do nie dawna polityka regionalna była przedmiotem kpin i uchodziła za III ligę. Dziś okazuje się, że właśnie tam są ludzie dający nadzieję na naprawdę dobre zmiany.
Jest w Polakach pewna dziwna skłonność. Gdy głosują w wyborach parlamentarnych, dają się porywać przyzwyczajeniom, stereotypom, pustym hasłom i czystemu marketingowi politycznemu. Bez głębszej refleksji dają miejsca w Sejmie i Senacie przypadkowym kandydatom. W Warszawie politykę robią więc często karierowicze, ludzie pokroju Dyzmy, a nawet zwyczajni głupcy. Zupełnie inaczej jest tymczasem, gdy przychodzi do oddania władzy w naszym mieście, czy gminie. Po ponad ćwierć wieku polskiej demokracji okazuje się, że to w samorządach stawiamy politykom wyższe wymagania. I chyba dokonujemy lepszych wyborów.
Mowa tu nie tylko o najpopularniejszym ostatnimi czasy samorządowcu, czyli Robercie Biedroniu. Prezydent Słupska to oczywiście fenomen. Udowodnił, że z Sejmu do samorządu można przejść nie za karę, czy na emeryturę, a po to by robić prawdziwą karierę. W tych trudnych czasach w polskiej polityce na bastiony prawdziwej opozycji wyrosło jednak co najmniej jeszcze kilka innych miast i ich włodarzy.
Jacek Jaśkowiak, Poznań
Najliczniejsze poza stolicą demonstracje opozycji i klimat społeczny diametralnie inny od tego panującego w całym kraju, to w dużej mierze zasługa tego faceta. A jeszcze kilka lat temu Jacek Jaśkowiak nie był ani tak odważny w działaniach, ani popularny. Gdy stawał do walki o prezydenturę w Poznaniu, najczęściej mówiono o nim jako o organizatorze Pucharu Świata w biegach narciarskich, człowieku bardziej zasłużonym dla Szklarskiej Poręby niż stolicy Wielkopolski.
Były menadżer i przyjaciel legendarnego Jacka Kaczmarskiego ma jednak na koncie jednak też inne doświadczenia i sukcesy życiowe, które najpierw pozwoliły mu odebrać władzę w Poznaniu przyspawanemu przez 16 lat do fotela prezydenta Ryszardowi Grobelnemu, a później "wybić się na niepodległość". Szczyt w tym względzie Jacek Jaśkowiak osiąga właśnie teraz, gdy staje się jedną z twarzy nowej polityki, która musi nadejść po erze wojny polsko-polskiej. To Jaśkowiak jest spiritus movens tego, że na poznańskim Placu Wolności zwolennicy opozycji demonstrują czasem tak licznie, jak w Warszawie.
A kiedy ich wspiera, mówi językiem bardziej wyrazistym niż liderzy partyjni. – Początek rządów Prawa i Sprawiedliwości i Kaczyńskiego wskazuje, że demokracja w Polsce jest zagrożona, że te praktyki, jakich jesteśmy świadkami, pokazują, że trzeba się temu przeciwstawić – grzmiał, gdy zimą Poznań pierwszy raz stanowczo zaprotestował przeciw "dobrej zmianie".
– Cieszę się, że możemy pokazać takie wartości jak wolność i równość. (...) Tak jak chłopak z dziewczyną mogą iść ulicą i trzymać się za ręce, tak samo mogą to robić osoby o innej orientacji seksualnej. Na tym polega równość – mówił w poruszającym przemówieniu na niedawnym Marszu Równości. I sprawił, że wzięło w nim udział kilka tysięcy poznaniaków, którzy szli przez miasto decyzją prezydenta ozdobione tęczowymi flagami.
Co nie było jednie pustym gestem, a ważną lekcją. Szczególnie dla tych, którym tolerancja się niezbyt podoba. – Wszyscy mają prawo do pokazania swojej tożsamości. Nie broniłem kibicom Lecha Poznań wywieszania swoich flag. Osoby wierzące mogą uczestniczyć w procesjach i przystrajać miasto swoimi flagami. O to właśnie chodzi, by nie trzeba było się ukrywać – tłumaczył.
Im bardziej Jacek Jaśkowiak zyskuje popularność, tym więcej ma wrogów nie tylko w partii rządzącej, ale i we własnej formacji. Szczególnie po ostatniej demonstracji pod tęczowymi barwami gromy posypały się od partyjnych kolegów z Platformy Obywatelskiej. Niektórzy oznajmili nawet, że nigdy nie zagłosowaliby na polityka takiego, jak on. Ich szkoda...
Bo PO bez takich ludzi, jak Jacek Jaśkowiak może sobie nie poradzić. Natomiast on bez tego partyjnego szyldu nie powinien mieć problemów ze znalezieniem elektoratu.
Krzysztof Matyjaszczyk, Częstochowa
Już wiele lat temu ten polityk spod Jasnej Góry wymieniany był jako wielka nadzieja lewicy. Gdy Sojusz Lewicy Demokratycznej w 2005 roku spadł na dno, mówiono, że przyszłość tej formacji będzie niedługo należała do takich, jak on. To cud, że przez wszystkie te lata Sojusz nie stracił Krzysztofa Matyjaszczyka. Tylko on daje tej formacji jakiekolwiek sukcesy. Częstochową rządzi od 2010 roku. Odzyskał ją dla lewicy po prawie dwóch dekadach, przez które pod Jasną Górą rządzili konserwatyści.
Wkurzeni na niego są jednak nie tylko na prawicy, ale i leciwy beton wylany przez Leszka Millera na lewicy. "Panie Przewodniczący, dla dobra SLD i wszystkich środowisk lewicy w Polsce domagamy się ustąpienia Pana z funkcji" - to komunikat, który od wkurzonych działaczy z Matyjaszczykiem na czele Miller dostał po kompromitacji, którą partii zafundowała w wyborach prezydenckich Magdalena Ogórek. Prezydent Częstochowy i grupa "młodych wilków" miała nadzieję, że nadejdzie ich czas, ale... nadszedł jedynie Włodzimierz Czarzasty.
Od niedawna Krzysztof Matyjaszczyk jakby odważniej grał więc już tylko na własne konto. A gorące czasy wydatnie w tym pomagają. W ostatnich dniach prezydent Częstochowy występuje na przykład w roli pierwszego feministy RP. Świetnie odpowiedział na planowany na 3 października strajk kobiet przeciwko planom odebrania im prawa decydowania o swoim życiu i zdrowiu.
"Na najbliższy poniedziałek zapowiedziano Ogólnopolski Strajk Kobiet. Jedną z form protestu ma być nieobecność w pracy. Zakładam, że część z Was weźmie w nim udział. Jeśli zamierzacie to uczynić, zapewniam Was o swoim zrozumieniu, poparciu i szacunku dla Waszej decyzji" – napisał do częstochowskich urzędniczek. A pracę urzędników postanowił zorganizować tak, by bez strajkujących pań wszystko funkcjonowało możliwie sprawnie.
Krzysztof Matyjaszczyk ma jednak w Częstochowie jeszcze więcej możliwości, by napsuć krwi hucznie przeżywającej swój renesans prawicy. Przede wszystkim, prezydent Częstochowy może wyrosnąć na lidera walki Polek i Polaków o prawo do in vitro. To jego miasto pierwsze uruchomiło miejski system finansowania zabiegów dla bezpłodnych. Później obroniło go przed próbami zablokowania przez PiS. I odniosło sukces, bo na częstochowskich porodówkach już czekają na gromadkę nowych mieszkańców, których bez in vitro by nie było. Z tymi doświadczeniami Częstochowa będzie walczyła teraz z tzw. ustawą antyinvitrową.
W rękach Krzysztofa Matyjaszczyka leżą też losy Obozu Narodowo-Radykalnego. Te oddała po części jego decyzji Platforma Obywatelska, która zaapelowała do niego o zwrócenie się do sądu z wnioskiem o delegalizację ONR. Skrajnie prawicowa organizacja pod Jasną Górą jest bowiem zarejestrowana jako stowarzyszenie i podlega nadzorowi prezydenta Częstochowy.
Paweł Adamowicz, Gdańsk
Jak to jest z Gdańskiem i tamtejszym zamiłowaniem do wolności wszyscy dobrze wiemy. To tam rodziła się pierwsza Solidarność. To mieszkańcy tego miasta organizowali najskuteczniejsze strajki, które wreszcie doprowadziły do upadku komunistycznego reżimu i PZPR. To w Gdańsku Lech Wałęsa skakał przez płot, a Henryka Krzywonos powiedziała, że "ten tramwaj dalej nie pojedzie". To od zawsze też najważniejszy bastion Platformy Obywatelskiej, a w dzisiejszych czasach nie brakuje tam również wielu sympatyków innych formacji opozycyjnych. Zorganizowany nad Motławą pierwszy powakacyjny protest KOD przyciągnął tłumy, choć nawet niespecjalnie go nagłośniono. Ludzie zeszli się widząc antyrządowe transparenty.
Gdańsk i rządząca tu ekipa na sprzeciw wobec "dobrej zmiany" są więc skazani. Do tego dochodzi prywatna wojna PiS z prezydentem Pawłem Adamowiczem, który będzie zapewne jedną z najważniejszych przynęt w "polowaniu na Tuska", czyli komisji śledczej ds. Amber Gold. Adamowicz nie może więc spocząć na laurach, musi kontratakować.
I ostatnimi czasy znalazł sobie idealny pomysł, który skutecznie realizuje. Walczy z – jak to nazywa – "kłamstwem smoleńskim". – Co żołnierze 1939 roku, co powstańcy warszawscy, co ofiary łagrów sowieckich i obozów koncentracyjnych mają wspólnego z wypadkiem lotniczym? Tragicznym, bardzo smutnym, ale jednak wypadkiem lotniczym? – grzmiał na ostatnim marszu KOD w Warszawie.
A kilka dni później triumfował jako ten, który wygrał z Antonim Macierewiczem o to, by "apelami smoleńskimi" nie ośmieszać pamięci bohaterów wojen i walki o niepodległość. Zorganizowana we wtorek w Gdańsku 77. rocznica utworzenia Polskiego Państwa Podziemnego i Szarych Szeregów odbyła się z asystą wojskową, ale nie padły już słowa o "poległych" pod Smoleńskiem.
To bardzo medialne, ale tak naprawdę w Gdańsku od dawna najbardziej kłopotliwe dla obecnej władzy rzeczy dzieją się bez pośpiechu i po cichu. – Mamy na czym zbudować przyszłą zwycięską formację polityczną. Wystarczy tylko sięgnąć do wzorców i naszych dokonań – stwierdził Paweł Adamowicz już w czerwcu. – Apeluję do koleżanek i kolegów z PO, Nowoczesnej i KOD. Należy skupić się na zagrożeniu, jakie stoi przed demokracją, i zaniechać nie bardzo zrozumiałej dla naszych sympatyków konkurencji oraz zacząć przygotowywać program dla Polski po PiS – dodał.
Wadim Tyszkiewicz, Nowa Sól
Całą Nową Sól przespacerować w godzinę, a większość z nieco ponad 40 tys. mieszkańców kojarzy się z twarzy. Nowa Sól to nie żadna metropolia. Do tego długo była jednym z symboli polskiej biedy i nikt, kto nią wówcas rządził nie miał powodów do dumy. Nic dziwnego, że kierowana pamięcią o tym Beata Szydło w ostatniej kampanii wyborczej właśnie tam zwołała słynną konferencję o "Polsce w ruinie".
I wkurzyła do granic Wadima Tyszkiewicza, który od chwili przejęcia władzy w mieście w 2002 roku dwoił się, troił i wreszcie zamienił upadłe miasto w jeden z najważniejszych ośrodków przemysłowych w Polsce. Bo z tej ruiny niewiele pozostało. Swoje interesy robią teraz w Nowej Soli budowlańcy, biznes elektrotechniczny i IT, a także branża motoryzacyjna. A Tyszkiewicz obrósł już legendą, bo sprawił, że w ciągu zaledwie 4 lat bezrobocie w Nowej Soli zmniejszyło się z 46 proc. do... 9,3 proc.!
Ktoś taki musi zyskiwać popularność daleko poza swoim miastem. Szczególnie, gdy oprócz zdolności menadżerskich ma wyraziste poglądy. Na mesjasza liberałów w oczach wielu wyrósł już głośnym wywiadem o tym, że "nie każdemu warto pomagać".– Są ludzie, którzy na pomoc zasługują, i tacy, którym już nikt i nic nie pomoże. Jeżeli pan raz komuś pomógł, wyciągnął rękę, a on pana w tę rękę raz, drugi, trzeci ugryzł, to w nieskończoność nie można tej ręki wystawiać – mówił bez ogródek. W tym samym czasie, gdy PiS prawie połowę Polski kupował 500 zł zasiłku.
Drugie pół Polski w znacznej części zafascynowało się natomiast prezydentem Tyszkiewiczem, w ustach którego zapewnienia, że da się "urządzić Polskę lepiej za te same pieniądze" brzmią znacznie bardziej przekonująco niż rzucane przez Ryszarda Petru. Bo szef Nowoczesnej może pochwalić się "tylko" sukcesami w biznesie. Wadim Tyszkiewicz ma tymczasem dowody na to, że można poprawić życie Polaków dając im pracę za godne pieniądze, a nie zasiłki, na które szybko mogą skończyć się fundusze.
Już zapowiedziano, że jeśli Nowoczesna dojdzie kiedyś do władzy, ten 57-latek będzie jej kandydatem na ministra gospodarki. Nim pojawi się na to szansa, to Wadim Tyszkiewicz powinien wyrosnąć na najważniejszą postać w wojnie o niezależność samorządu. Bo w polityce regionalnej znalazło się zbyt wielu groźnych dla PiS ludzi, więc partia rządząca na tę wojną będzie musiała wkrótce pójść. – Jeżeli tak się stanie, wyjdziemy na ulicę – zapowiedział już Tyszkiewicz. A tacy, jak on nie rzucają słów na wiatr.