Martyna siedzi w zamkniętym pokoju. Na straży stoi ojciec. Matka wzięła urlop, by móc zmieniać go na warcie. Powiedziała im w ostatniej chwili, wiedziała, że tak będzie. Ojciec jest wściekły, matka zrozpaczona. - Nigdzie nie pojedziesz! Za grosz szacunku do nas nie masz! - słyszy Martyna zza drzwi. Niech krzyczą, w końcu zrozumieją, że nie ma dla niej innej drogi. Klęka, wyjmuje różaniec, modli się, by Bóg pomógł jej trafić tam, gdzie jej miejsce. Prośby zostają wysłuchane. Ojciec Martyny przysypia przed telewizorem, słyszy jego chrapanie. Matka jest na balkonie, wypala chyba trzecią paczkę papierosów. To jedyna okazja, by się wymknąć...
– Pojechali za mną, ale nie wyszłam im na spotkanie. Wcześniej mama groziła samobójstwem, ojciec płakał... Dla niego to była zdrada, że poszłam "do czarnych". On, komunista, pogardzał Kościołem od lat. A moja mama? Myślę, że po prostu chciała mieć wnuki, chciała mi wyprawić wielkie, piękne wesele i cieszyć się rodzinnym szczęściem - opowiada Martyna, dominikanka od 7 lat.
Miłość
Na pytanie "dlaczego?" Martyna zawsze miała prostą odpowiedź - Jezus Chrystus jest miłością mojego życia. Gdy zdecydowałam się wstąpić do zakonu to uczucie było tak silne, że nie wahałam się ani chwili. Nawet mimo dramatu, na który naraziłam moich rodziców. Mama chciała spotkań przy choince, pisku dzieci. Bardzo przeżyła śmierć mojego młodszego brata – poroniła w 6 miesiącu ciąży. Nigdy nie była zbyt wierząca, ale jest dobrą osobą.
Dziś jest już dobrze, ale przez wiele lat mama Martyny nie chciała z nią rozmawiać. Mówiła czasem, że nie ma już córki, że ją zostawiła... - Nie miałam do niej żalu, bo wiedziałam dlaczego cierpi. Ale moja miłość do Pana Jezusa była wtedy silniejsza od cierpienia z powodu tak przykrego rozstania z rodziną, i pozwoliła mi wytrwać w zakonie. Jak jest teraz? Martyna śmieje się i mówi, że z miłością do Pana Boga jest trochę jak z małżeństwem - na początku są motyle, uniesienia i pełna fascynacja, a potem rodzą się oczekiwania i trzeba szukać potwierdzeń, że wybór był słuszny. - Na szczęście wciąż te potwierdzenia znajduję, a z tego, że wątpię codziennie się spowiadam. Nie mam jednak myśli o odejściu.
Badania socjologów religii pokazują, że 75 proc. rodziców młodych księży i zakonnic czuje dumę i wspiera swoje dzieci w ich wyborze. Jednak same powody, dla których młodzi ludzie decydują się na życie w zakonach póki co nie są dla badaczy interesujące. Wiadomo jedynie, że rodzice mają na swoje dzieci jakiś wpływ - najwięcej sprzeciwu wobec drogi duchowej wyrażają rodzice jedynaków.
Dzieci z rodzin wielodzietnych, zwłaszcza rodzin wiejskich były w XX wieku głównym "źródłem" młodych księży i zakonnic. Na wsi seminarium lub zakon bywał awansem społecznym, szansą na rozwój oraz dumą. Józef Baniak, socjolog religii, twierdzi, że powołania się demokratyzują – liczba powołań osób pochodzących z miast i rodzin inteligenckich wciąż rośnie.
Bunt i wiara
- Przystępowałam do zakonu w latach 80. kiedy wszyscy byliśmy na fali wielkiej miłości do Jana Pawła II, a Kościół był instytucją sprzeciwiającą się uciskającemu aparatowi władzy. Moi rodzice potępiali komunizm, dostrzegali w nim zło, a od naszych lokalnych księży dostawali wiele wsparcia. Nie miałam wątpliwości i nie mam do dziś. Moi rodzice się cieszyli, bo w naszym małym miasteczku nie czekała mnie dobra przyszłość. Nie chcieli, bym skończyła jak oni – bez wykształcenia, bez perspektyw - opowiada Natalia, elżbietanka od niemal 30 lat.
Natalii, jej rodzinie i rówieśnikom nie było trudno wierzyć. - Mieliśmy bardzo konkretnego wroga w postaci komunistycznej władzy, która odbierała ludziom wolną wolę i lekceważyła podstawowe prawa człowieka. Księża pomagali i mimo że moi rodzice nie byli wykształceni, to byli zawsze światłymi ludźmi. Potrafili odróżnić dobro od zła, a władza wciąż wmawiała ludziom, że czarne jest białe, a białe czarne. Ja się po prostu czynnie przyłączyłam do obozu, w którym i tak wszyscy byliśmy, to nie była dla mnie trudna decyzja.
Dziś Kościół przeżywa kryzys. Badania socjologów religii pokazują jednoznacznie - liczba powołań spada, nie tylko wśród zakonnic, ale również księży. Najlepszym, odnotowanym w ostatnich latach czasem dla zakonów i seminariów były lata 80., oraz pierwsza dekada pontyfikatu Jana Pawła II. Według socjologa religii, Józefa Baniaka, w latach 90. następuje spadek powołań, a następcy polskiego papieża jeszcze nie spowodowali zakończenia złej passy.
Paradoksem tej sytuacji jest fakt, że frekwencja w zakonach kontemplacyjnych nie spada. Kontemplacyjnych, czyli po prostu zamkniętych. Opartych na reżimie, radykalnych, często przestarzałych zasadach. Nie wolno widywać się z rodziną, matka przełożona ma prawo czytać twoje listy i rozpakowywać paczki. To ona decyduje co ci się przyda, a co nie. Jeśli chcesz kupić sobie gumkę do włosów, musisz poprosić o to oficjalnie, na piśmie. Nie masz swoich pieniędzy, więc jesteś zdana na zakon w 100 procentach. A ten nie zawsze jest ci przychylny...
Gitara, radość, miłosierdzie
Takie postępowanie wobec zakonnic kiedyś było standardem. Ratunkiem miał być Sobór Watykański II zwołany przez Jana XXIII w 1962 roku. Zakony miały przystosować się do współczesności.
Mogło, ale nie wszystkie siostry chciały tego typu zmian...
Dalej z reportażu Marty Abramowicz dowiadujemy się, że do dziś felicjanki nie mogą chodzić do kina, jeździć na rowerze, pływać czy spędzać wakacji pod namiotem. Nadal się nimi pomiata, przestawia jak pionki na szachownicy, nie pozwala podjąć żadnej samodzielnej decyzji. I wszystko to staje się argumentem "za", ponieważ w Polsce wciąż jest znacznie więcej powołań niż na Zachodzie, gdzie posoborowe zmiany się przyjęły.
Czy wysoka liczba powołań faktycznie ma coś wspólnego z przedsoborowym reżimem w zakonach? Być może, bo jednym z zarzutów wobec polskich zakonów, jakie stawiają im byłe zakonnice w reportażu Marty Abramowicz jest kreowanie fałszywej atmosfery miłości, wsparcia i pogody ducha.
Trzecia, ostatnia moja rozmówczyni, nie chce odpowiedzieć na pytanie, czy gitara, śpiew i radość to tylko poza i metoda werbowania, czy prawdziwe oblicze zakonnic. Zapewne nie jest to ani reguła, ani wyjątek. Potwierdza tylko, że to właśnie atmosfera wsparcia zwabiła ją do zakonu: - Chodziłam na pielgrzymki do Częstochowy. Poznałam tam wiele wspaniałych kobiet, silnych i pełnych pogody ducha. Imponowało mi to, chciałam być taka jak one. Pomocna, radosna, spokojna, oddana Bogu. - mówi Olga, dominikanka od 25 lat. - Czy taka się stałam? Odpowiada milczeniem.
Pomoc i ucieczka
Wiele dziewczyn trafia do zakonu, bo nie potrafią przejść obojętnie obok potrzebującego. Nie potrafią cieszyć się życiem i skupić na sobie, kiedy obok cierpią ludzie, czy nawet zwierzęta. Wierzą, że bycie w zakonie równa się czynienie dobra, a to z kolei oznacza, że będą miały okazje cały swój czas poświęcić na ratowanie czyjegoś zdrowia lub życia. Wiele z nich przeżywa rozczarowanie, że zakon to godziny klęczenia w kaplicy czy bezsensowne codzienne czyszczenie podłóg, zamiast realnej pomocy. Tak przełożone uczą postulantki posłuszeństwa. Niektóre się buntują, inne próbują pogodzić jedno z drugim, jeszcze inne odnajdują w tym swoją drogę do Boga. "Nawet gdyby świat wokół mnie był cudowny, ale byłoby gdzieś smutne dziecko, bite zwierzę i torturowany człowiek, to nie mogłabym być szczęśliwa. Zapytałam terapeuty: co zrobić? A co Pani chce? - odpowiedział. Zmienić świat. Ale realnie?. To nierealne? W takim razie nie chcę czuć." - opowiada Marcie Abramowicz jedna z byłych zakonnic.
To, co kusi młode dziewczęta to również życie proste i romantyczne z natury, skupione na wartościach w całkowitym oderwaniu od świata, który dziś wydaje się być wartości pozbawiony.
Wyjątkami są dziewczyny, które decyzję o życiu w zakonie podejmują pod wpływem impulsu, po dramatycznych życiowych przejściach. Powołanie trafia w nie jak piorun, muszą, nie mają wyjścia. Widziały śmierć, ktoś umarł na ich rękach, niespodziewanie. Tak i niespodziewanie pojawia się myśl, że jedynym sposobem, by dźwignąć traumę jest zakon.
Bez względu na to, dlaczego taką drogę dla siebie wybrały wszystkie prędzej czy później muszą odpowiedzieć sobie na pytanie, czy to, co robią się Panu Bogu podoba? I z tym pytaniem wypada zostawić je same. "Życie zakonne musi opierać się na wolności. Przymus się nie sprawdzi, skończy się wielkim wybuchem. To droga dla ludzi dojrzałych albo takich, którzy pragną się nimi stać." - mówi Marcie Abramowicz Anna, mistrzyni postulatu w zgromadzeniu Matki Bożej z Syjonu. Ksiądz, dominikanin: "Wiara to coś więcej. Głęboki kontakt z Panem Bogiem. Używanie rozumu. Bez niego mamy naiwność albo fanatyzm."
napisz do autorki: ewa.bukowiecka-janik@natemat.pl
Część sióstr założyła stroje świeckie, z początku długie spódnice, z czasem spodnie. Inne zamieniły welon na krótki i niezakrywający uszu i wprowadziły lekki, przewiewny habit na lato - już nie czarny, lecz szary lub niebieski. Sobór przypieczętował też zmianę, która w wielu miejscach już się dokonała: umożliwiono modlitwę w językach ojczystych i zniesiono chóry, czyli podział sióstr na wykształcone, lepiej urodzone, i te z warstw niższych (...) To była rewolucja. Każde zgromadzenie mogło samo zdecydować, na ile wolności pozwoli!
Marta Abramowicz, "Zakonnice odchodzą po cichu"
To działa jak sekta. Zakonnice są wysyłane w teren, żeby wyłapywać dziewczyny w szkołach średnich, wabić, bombardować miłością. Wszystko po to, żeby było jak najwięcej powołań. Była konkurencja między prowincjami, trzeba się było wykazać. A jak się już wyczuje, że ktoś chce iść, to pozamiatane. Dzwoni się, pisze listy, zaprasza do klasztoru. Jeśli ktoś nie chciał tak robić, wysyłano go na karną placówkę. Tłumaczą ci, że to dla dobra Kościoła, dla dobra zakonu. Masz klapki na oczach.