
Martyna siedzi w zamkniętym pokoju. Na straży stoi ojciec. Matka wzięła urlop, by móc zmieniać go na warcie. Powiedziała im w ostatniej chwili, wiedziała, że tak będzie. Ojciec jest wściekły, matka zrozpaczona. - Nigdzie nie pojedziesz! Za grosz szacunku do nas nie masz! - słyszy Martyna zza drzwi. Niech krzyczą, w końcu zrozumieją, że nie ma dla niej innej drogi. Klęka, wyjmuje różaniec, modli się, by Bóg pomógł jej trafić tam, gdzie jej miejsce. Prośby zostają wysłuchane. Ojciec Martyny przysypia przed telewizorem, słyszy jego chrapanie. Matka jest na balkonie, wypala chyba trzecią paczkę papierosów. To jedyna okazja, by się wymknąć...
Na pytanie "dlaczego?" Martyna zawsze miała prostą odpowiedź - Jezus Chrystus jest miłością mojego życia. Gdy zdecydowałam się wstąpić do zakonu to uczucie było tak silne, że nie wahałam się ani chwili. Nawet mimo dramatu, na który naraziłam moich rodziców. Mama chciała spotkań przy choince, pisku dzieci. Bardzo przeżyła śmierć mojego młodszego brata – poroniła w 6 miesiącu ciąży. Nigdy nie była zbyt wierząca, ale jest dobrą osobą.
- Przystępowałam do zakonu w latach 80. kiedy wszyscy byliśmy na fali wielkiej miłości do Jana Pawła II, a Kościół był instytucją sprzeciwiającą się uciskającemu aparatowi władzy. Moi rodzice potępiali komunizm, dostrzegali w nim zło, a od naszych lokalnych księży dostawali wiele wsparcia. Nie miałam wątpliwości i nie mam do dziś. Moi rodzice się cieszyli, bo w naszym małym miasteczku nie czekała mnie dobra przyszłość. Nie chcieli, bym skończyła jak oni – bez wykształcenia, bez perspektyw - opowiada Natalia, elżbietanka od niemal 30 lat.
Takie postępowanie wobec zakonnic kiedyś było standardem. Ratunkiem miał być Sobór Watykański II zwołany przez Jana XXIII w 1962 roku. Zakony miały przystosować się do współczesności.
Część sióstr założyła stroje świeckie, z początku długie spódnice, z czasem spodnie. Inne zamieniły welon na krótki i niezakrywający uszu i wprowadziły lekki, przewiewny habit na lato - już nie czarny, lecz szary lub niebieski. Sobór przypieczętował też zmianę, która w wielu miejscach już się dokonała: umożliwiono modlitwę w językach ojczystych i zniesiono chóry, czyli podział sióstr na wykształcone, lepiej urodzone, i te z warstw niższych (...) To była rewolucja. Każde zgromadzenie mogło samo zdecydować, na ile wolności pozwoli!
To działa jak sekta. Zakonnice są wysyłane w teren, żeby wyłapywać dziewczyny w szkołach średnich, wabić, bombardować miłością. Wszystko po to, żeby było jak najwięcej powołań. Była konkurencja między prowincjami, trzeba się było wykazać. A jak się już wyczuje, że ktoś chce iść, to pozamiatane. Dzwoni się, pisze listy, zaprasza do klasztoru. Jeśli ktoś nie chciał tak robić, wysyłano go na karną placówkę. Tłumaczą ci, że to dla dobra Kościoła, dla dobra zakonu. Masz klapki na oczach.
Wiele dziewczyn trafia do zakonu, bo nie potrafią przejść obojętnie obok potrzebującego. Nie potrafią cieszyć się życiem i skupić na sobie, kiedy obok cierpią ludzie, czy nawet zwierzęta. Wierzą, że bycie w zakonie równa się czynienie dobra, a to z kolei oznacza, że będą miały okazje cały swój czas poświęcić na ratowanie czyjegoś zdrowia lub życia. Wiele z nich przeżywa rozczarowanie, że zakon to godziny klęczenia w kaplicy czy bezsensowne codzienne czyszczenie podłóg, zamiast realnej pomocy. Tak przełożone uczą postulantki posłuszeństwa. Niektóre się buntują, inne próbują pogodzić jedno z drugim, jeszcze inne odnajdują w tym swoją drogę do Boga. "Nawet gdyby świat wokół mnie był cudowny, ale byłoby gdzieś smutne dziecko, bite zwierzę i torturowany człowiek, to nie mogłabym być szczęśliwa. Zapytałam terapeuty: co zrobić? A co Pani chce? - odpowiedział. Zmienić świat. Ale realnie?. To nierealne? W takim razie nie chcę czuć." - opowiada Marcie Abramowicz jedna z byłych zakonnic.
napisz do autorki: ewa.bukowiecka-janik@natemat.pl
