Dzisiaj komórkę ma prawie każdy i często trudno nam wyobrazić sobie bez niej życie. Wynalazek ten, wprowadzony równo 20 lat temu do Polski przez zapomniany już Centertel, niewątpliwie ułatwił nam wszystkim życie i zmienił bieg świata. Ale czasem każdy ma takie chwile, że chce najwyżej rzucić komórką o podłogę. Wówczas w głowie wracają chwile, gdy nie byliśmy wiecznie uwiązani do telefonu, a głos ukochanej osoby w słuchawce przywoływał o wiele więcej emocji, niż dzisiaj.
Dziś mija równo 20 lat, od kiedy ruszyła pierwsza sieć telefonii komórkowej w Polsce. Dokładnie 18 czerwca 1992 roku Centertel udostępnił Polakom tę usługę, razem z legendarnymi telefonami, bardziej przypominającymi cegły niż cokolwiek innego. Nikt wówczas nie spodziewał się, że będzie to rewolucja telekomunikacyjna na taką skalę, z jaką mamy dziś do czynienia. A ludzie, choć trudno sobie to wyobrazić, żyli bez komórek całkiem wygodnie.
Komunikacyjna mordęga
Gdy o komórkach jeszcze nie myślano, nawet telefon domowy był szczytem marzeń. – Żeby go dostać, trzeba było mieć protekcję albo czekać latami – wspomina Kazimierz Kutz. – Za granicą czekało się na połączenie godzinami, a jeszcze istniało ryzyko, że ktoś podsłucha. To była mordęga.
Nawet zwykła rozmowa międzymiastowa była wówczas wyzwaniem dla telekomunikacji, a trwało to niemal tak długo, jak za granicę. – Na połączeniem z miasteczkiem oddalonym o 15 kilometrów czekało się godzinę. W tym czasie można było tam pojechać, porozmawiać i wrócić – opowiada dziennikarz i satyryk Artur Andrus.
Te okoliczności, zdaniem Seweryna Blumsztajna, sprawiały, że o wiele bardziej liczył się bezpośredni kontakt z innymi ludźmi. – To był świat relacji twarzą w twarz. I nie można było, na przykład, pójść do kogoś nie znając jego numeru mieszkania, bo nie można było zadzwonić i spytać, ludzie o sobie więcej wiedzieli, to były prawdziwe, silne więzi – przywołuje wspomnienia Blumsztajn.
Rozmowa telefoniczna - wielkie przeżycie
Brak komórek powodował również, że rozmowy z budki telefonicznej miały ogromne znaczenie. Będąc na wakacjach, nawet już w latach 90., kontakt z pozostawioną w domu rodziną był głębokim przeżyciem. Część zapytanych przez nas młodych ludzi, z rozrzewnieniem właściwym dla przeżyć lat dziecinnych, wspomina kolejki do budek, w których stało się na koloniach. Każdy kto to przeżył wie, jak bezcennym przeżyciem mogło być usłyszenie po tygodniu matki lub ojca. – Na wakacjach w zasadzie nie było zwyczaju, by dzwonić codziennie. A będąc za granicą nie rozmawiało się z rodziną nawet tygodniami – opowiada nam Blumsztajn. Dodatkową atrakcją były wówczas karty na impulsy do budek telefonicznych, które młodzież kolekcjonowała.
O wiele intensywniejsza niż dziś przez komórki była też wtedy rozmowa z obiektem naszych westchnień. – Jeśli było się zakochanym, a dziewczyna mieszkała w innym mieście, telefon do niej i usłyszenie jej to było wielkie przeżycie, niemal liryczne – nieco rozmarzonym głosem wspomina Kazimierz Kutz. – Dziś już tego nie ma.
Z kolei według byłego naczelnego stołecznej "Wyborczej", trochę inny był też charakter rozmów w archaicznych budkach. – Na ogół dzwoniło się po to, by dać znać, że wszystko w porządku, bo już samo dodzwonienie się było wielkim sukcesem – wskazuje Seweryn Blumsztajn.
Jeden telefon na całą wieś
O ile w miastach sytuacja nie wyglądała bardzo dramatycznie, to na wsi, nawet w drugiej połowie lat 90., telefon był absolutnym hitem. – Moja rodzina miała jedyny telefon na 70 osób w całej wiosce. Ludzie umawiali się u nas na rozmowy, a jak ktoś zadzwonił do
nich, to trzeba było iść kilometr po tę osobę, żeby porozmawiała – opowiada 22-letni Kamil.
Standardem, nawet w miastach, było czekanie, aż ktoś zadzwoni – nawet po kilka godzin dziennie, bo nigdy nie wiadomo było, kiedy osoba po drugiej stronie dopcha się do budki telefonicznej czy aparatu na poczcie.
Przyjaźń z zeszytu
Czasy bezkomórkowe z rozrzewnieniem wspominają też osoby, które wtedy chodziły do szkoły – czy to liceum, czy podstawówki. Wśród szkolnych bumelantów królowały gry w statki i kropki na ostatniej stronie zeszytu. Zacięte boje, prowadzone na kartce, zbliżały do kolegi, a pewnie nie raz i nie dwa przyczyniły się do powstania wieloletnich przyjaźni. Również ściąganie miało wtedy zupełnie inny wymiar, niż dzisiaj. Mozolne przygotowywanie skrawków papieru zapisanych drobnym maczkiem i wymyślanie schowków niewidocznych dla nauczyciela było codziennością każdego szkolnego oszusta.
Wspomnienia przywracają też jedną z najwspanialszych rzeczy, jaką oferowało życie towarzyskie na lekcjach – liściki. Niewątpliwie wielu z naszych czytelników zdobywało swoje pierwsze miłości kilkoma słowami nabazgranymi na kawałku kartki, przekazywanym do ukochanej osoby przez cały rząd rąk. Był to też doskonały sposób na obgadywanie innych osób tak, by nikt nie zwrócił na to uwagi. – Zawsze pisaliśmy okropne rzeczy o nauczycielach, bo inaczej się nie dało. I tylko strach na nas padał, kiedy nauczyciel zauważał świstek wędrujący z rąk do rąk i mówił: "Proszę mi podać tę kartkę" – wspomina nasza redakcyjna koleżanka Ania.
Pocztówki i inne przyjemności
Wśród "dziecięcych" wspomnień czasów bez komórek wiele osób wymienia też "dzwonienie" przez domofon. – Każdy na podwórku wiedział, kto gdzie mieszka, więc szło się do domofonu i pytało, czy kolega zejdzie na dół się pobawić – wraca do młodzieńczych czasów 27-letni Maciek.
Takich pw redakcji, na ulicy czy u znajomych znaleźliśmy o wiele, wiele więcej. Pocztówki zamiast MMS-ów czy pamiętanie numerów telefonów - ponad 100, jak mówi nam Artur Andrus, a dziś już żadnego - były niegdyś na porządku dziennym. Komórki niewątpliwie ułatwiły nam życie, ale i odebrały dreszczyk emocji. Szczególnie ten towarzyszący otrzymaniu liściku, na którym Ania z trzeciej ławki z rzędu pod oknem napisała pierwsze, szczeniackie "Kocham Cię".