
Najpierw były obietnice podniesienia kwoty wolnej od podatku. Potem z obietnic się wycofano. Teraz mamy kolejny zwrot akcji i trudno nie odnieść wrażenia, że szykowane jest coś na łapu-capu. Wicepremier Mateusz Morawiecki twierdzi, że na jego pomysłach zyska ok. 3 mln Polaków, których miesięczny dochód to 900 zł brutto. Stracą ci, których uznano za bogatych. To osoby zarabiające trochę ponad 7 tys. zł miesięcznie. Brutto!
Wystarczyło trochę krytyki i okazało się, że się da. Ale to, co dziś proponuje PiS w kwestii kwoty wolnej od podatku w niczym nie przypomina obietnic sprzed ponad roku. W kampanii wyborczej Andrzeja Dudy to był jeden z najważniejszych tematów. Przyszły prezydent dowodził, że obowiązująca kwota nieco ponad 3 tys. kwoty wolnej jest skandalicznie niska i obiecywał jej szybkie podniesienie do 8 tys. zł. Potem w trakcie debaty Duda podkreślał, że zrobi wszystko, by wyższa kwota wolna obowiązywała już od początku 2016 r.
Okazało się jednak, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Kwota wolna od podatku wbrew obietnicom nie została podniesiona w 2016 r. Mało tego, wszystko wskazywało na to, że w 2017 pozostanie na tym samym niskim poziomie. Prezydencki pomysł wylądował w koszu, a premier Beata Szydło tłumaczyła, że "trzeba być realistą" i należy najpierw "odbudować budżet". Natomiast gdy zbliżył się termin wyznaczony przez TK na poprawę ustawy, do Sejmu trafił projekt wydłużający stosowanie kwoty nieco ponad 3 tys. zł z obietnicą, że w 2018 r. to już pewnie zmiana będzie.
Dla około 20 mln podatników kwota wolna się nie zmienia. Od drugiego progu (85,5 tys. zł) ona by zaczęła maleć. Ta malejąca pozycja oznaczałaby, że ktoś na przykład 5 zł mniej miesięcznie zarabia albo 2 zł w porównaniu do dzisiejszego stanu. Natomiast jest jeszcze jeden próg, taki niewidoczny, bo on nie jest nazywany progiem podatkowym, a jest właściwie najważniejszy. To jest próg około 127-130 tys. zł, od którego ludzie lepiej zarabiający nie płacą ZUS-u. Z tego wynika, że dużo mniejszą płacą daninę ogółem. W związku z tym na tym poziomie kończyłaby się kwota wolna w ogóle.
Ekonomista prof. Witold Orłowski w rozmowie z naTemat przyznaje, że beneficjentów tych zmian będzie raczej niewielu. Ale też nie lamentowałby nad losem tych, którzy te zmiany sfinansują ze swoich kieszeni. – Powiększona kwota wolna będzie przeznaczona dla tych, którzy mają naprawdę minimalne dochody. Roczne dochody na poziomie 11 tys. złotych to są kwoty dramatycznie niskie – tłumaczy prof. Orłowski i przypomina, że to nie jest nawet pół etatu na płacy minimalnej. W przyszłym roku ma ona wynieść 2 tys. zł, czyli 24 tys. rocznie.
Co do tego, że wyższa kwota wolna jest dla tych, którzy dochody są dramatycznie niskie, ja nie protestuję. Taki jest wybór rządu, który mieści się w granicach rozsądku. Oczywiście, jest to forma progresji opodatkowania, choć na papierze wygląda to tak, że się nie podnosi stawek podatkowych.
Ale czy w skali kraju uzbierają się 3 mln ludzi, o których wspomniał wicepremier? Zapewne Mateusz Morawiecki nie wziął tej liczby z sufitu i oparł się na danych z Urzędów Skarbowych. Statystyki jednak nie pokażą, ilu z tych podatników to rzeczywiście osoby ubogie, które z trudem wiążą koniec z końcem, a ilu to ci, którzy tylko dorabiają. Bo przy okazji walki z ubóstwem, na zmianach zyskają choćby studenci, którzy np. pracują tylko w wakacje. Ich dochód zapewne nie przekroczy 11 tys. zł, więc załapią się na podwyższoną kwotę wolną.
Napisz do autora: tomasz.lawnicki@natemat.pl
