Na Austrię zwrócone są dziś oczy całego świata. Bo w powtórzonej drugiej turze wyborów prezydenckich Austriacy tylko teoretycznie wybierają polityka, który zajmie mało istotną, głównie reprezentacyjną funkcję. Jeszcze ważniejsze jest dziś to, czy będą pierwszym narodem, który choć na chwilę powstrzyma populistyczną falę ciągnącą przez Europę.
Druga druga tura?!
Przede wszystkim zainteresowanie dzisiejszymi wyborami generuje oczywiście gigantyczna kompromitacja, którą austriacka demokracja zaliczyła wiosną. To już wówczas powinno rozstrzygnąć się, kto kolejne sześć lat spędzi w skrzydle Leopolda słynnego wiedeńskiego Pałacu Hofburg.
Szybko okazało się bowiem, że druga tura wyborów prezydenckich została zorganizowana w niebywałym chaosie i braku poszanowania dla prawa. Wykorzystała to FPÖ, która zaskarżyła wyniki wyborów. Austriacki Trybunał Konstytucyjny uznał, że choć do manipulacji, czy fałszerstw prawdopodobnie nie doszło, jednak skala odnotowanych przypadków liczenia kart do głosowania przez osoby do tego nieupoważnione, czy otwierania kopert z kartami przed rozpoczęciem prac komisji wyborczych była na tyle duża, iż konieczne jest powtórzenie wyborów.
Austriacy po raz trzeci w tym roku do urn mieli więc pójść 2 października, ale austriackie państwo... skompromitowało się jeszcze raz. Pracująca na zlecenie Ministerstwa Spraw Wewnętrznych drukarnia przygotowała wadliwe karty do głosowania, które po prostu się rozpadały. Wiadomo było, że ich zastosowanie będzie podstawą do kolejnego unieważnienia wyborów, więc wszystkie siły polityczne porozumiały się, iż wybory prezydenckie wreszcie trzeba przygotować, jak należy. Dano sobie na to dodatkowe dwa miesiące.
Tyle zamieszania o żyrandol...?
Być może ta skrajna niefrasobliwość Austriaków w podejściu do głosowania nad tym, kto ma pełnić funkcję głowy państwa wynika z faktu, iż teoretycznie austriacki prezydent ma głównie zadania reprezentacyjnie. Pilnowanie żyrandoli, przyjmowanie gości zagranicznych, spotkania z ambasadorami i podróże - głównie tym zadowalali się dotychczasowi prezydenci.
– Kiedy okazało się, że jednym z faworytów do rozgoszczenia się na prezydenckim fotelu jest kandydat radykalnej prawicy, zauważono, że stawka może nie być wcale tak niska. Choć możliwości prezydenta są mocno ograniczone koniecznością działania na wniosek rządu, Trybunału Konstytucyjnego, czy innych instytucji państwowych, ma też kilka możliwości działania na własną rękę – mówi w rozmowie z naTemat Klemens Fischer, były urzędnik państwowy, a dziś wykładowca akademicki.
Austriak zwraca uwagę, iż dotąd mało który prezydent był dla rządu kłopotem, bo na fotelu prezydenckim wymieniali się umiejący ze sobą współpracować chadecy z Österreichische Volkspartei (Austriackiej Partii Ludowej) i lewicowcy z Sozialdemokratische Partei Österreichs (Socjaldemokratyczna Partia Austrii). Tymczasem teraz do gry wchodzi trzecia, nieobliczalna i zdolna do wszystkiego siła. – Może powtórzyć się to, co dzieje się w Polsce. Czyli ten, kto zdobędzie władzę, może pokazać, że da się z nią zrobić rzeczy, których poprzednicy zrobić nie umieli lub nie odważyli się na to – stwierdza nasz rozmówca.
Austriacki prezydent, jeśli bardzo się uprze, samodzielnie może decydować o wskazaniu nowego kanclerza. A najpóźniej za niespełna dwa lata wybory parlamentarne, w których wielka chadecko-socjalistyczna koalicja przeciwstawi się dynamicznie rosnącej w siłę FPÖ. O nowym układzie władzy mogą decydować niuanse. Austriacki prezydent ma też najważniejszy długopis w kraju. Nie ma klasycznego prawa weta, ale może odmówić poświadczenia nowego prawa w związku z wątpliwościami konstytucyjnymi, co skutkuje blokadą jego wprowadzenia w życie. Ma też istotny wpływ na obsadzanie niektórych instytucji państwowych.
– Alexander van der Bellen będzie z pewnością "klasycznym prezydentem". Tymczasem Norbert Hofer, czyli prosty 45-latek ze Styrii, który do wyborów szedł z obietnicą, iż "nie będzie miejsca dla islamu" i imigrantów, oraz propozycjami wyjścia z Unii Europejskiej i wyrwania z rąk Włochów Południowego Tyrolu, może pokazać, że prezydent Austrii ma jednak narzędzia, by być rozgrywającym w polityce – ocenia Fischer.
Koniec z "gorszymi Niemcami"
Austriacki politolog wskazuje też na to, skąd wzięło się to całe polityczne trzęsienie ziemi zachodzące na austriackiej scenie politycznej. – Dla Austriaków nie jest zaskoczeniem, bo zbiera się na nie od wielu, wielu lat – stwierdza. I dodaje, że tylko pozornie chodzi przede wszystkim o to, że przebrała się miara poirytowania meczetami rosnącymi na tle alpejskich landschaftów, wzrostem obaw o bezpieczeństwo wynikających z kryzysu migracyjnego, niechęcią do dzielenia się z imigrantami socjalem. To raczej skutki, a nie przyczyny.
Tych drugich należy szukać natomiast w tym, co z Austrią stało się przez ostatnie ćwierćwiecze. Państwo powolnie zdryfowało gdzieś do drugiej, jeśli nie trzeciej europejskiej ligi. – Austriacki eurosceptycyzm nie może dziwić. Gdy w 1995 roku państwo wstępowało do wspólnoty, już obawiano się, że nie wyjdzie na tym dobrze, ale mówiono głównie o gospodarce. Nikt nie przypuszczał, że za parę lat Austriacy będą mieli do powiedzenia w Europie mniej niż Polacy, czy Rumuni – tłumaczy ekspert.
Przede wszystkim jednak austriacką dumę narodową dotyka fakt, iż współczesny establishment zadowolił się pozycją "gorszych Niemiec". Pół biedy, gdyby chodziło tylko o wizerunek. Problem w tym, że kolejne rządy we Wiedniu coraz bardziej dawały się zdominować przez partnerów z Berlina. Kiedy nastała era Angeli Merkel, sięgnęło to już zenitu. Na pewną "niepodległość" rząd wyrwał się dopiero przed rokiem, gdy kraj zalało równie wielu uchodźców i imigrantów, co Niemcy, choć do Austrii nikt ich nie zapraszał. Było już jednak za późno. FPÖ znowu wróciła w oczach narodu na miejsce najlepszej alternatywy dla tradycyjnego wyboru między prawicą i lewicą.
Znowu, bo kiedyś politycy FPÖ już Austrią współrządzili. Kryzysy polityczne wymagające sięgnięcia po koalicjantów wywodzących się ze spadkobierców austriackich faszystów zrodziły się w 1983 i 1999 roku. W latach 80-tych do rządu zaprosili ich socjaldemokraci i jakoś obeszło się bez większego skandalu. Na przełomie tysiącleci, gdy FPÖ zostało koalicjantem chadeków, skończyło się to rocznym bojkotem przedstawicieli Wiednia na forum unijnym.
Koalicja się nie rozpadła i nawet przetrwała kolejne wybory, ale nacjonaliści musieli po prostu cieszyć się ze stołków i nie wychylać się z własnymi postulatami i poglądami. To skończyło się dla nich sporym spadkiem popularności. W 2006 "wolnościowcy" wypadli z głównego obiegu, gdy socjaldemokraci i chadecy postanowili skopiować wielką koalicję z Berlina. FPÖ zostało skazane na dekadę w opozycji.
"Dobra zmiana" po alpejsku
Teraz jest szansa, by wreszcie to sobie odbili. I to z podobnym leczącym postopozycyjne traumy rozmachem, co orbanowski Fidesz na Węgrzech, czy Prawo i Sprawiedliwość w Polsce. Może aż takiej wszechwładzy nie dostaną, ale właśnie od wyników dzisiejszego głosowania zależeć będzie to, czy i jak rządzić będzie Austrią FPÖ.
Wygrana Alexandra van der Bellena da chwilę oddechu tracącemu wyborców politycznemu centrum. Choć startował jako kandydat niezależny popierany przez Zielonych, dziś jest kandydatem wszystkich, którzy nie popierają skrajnej prawicy i jej marginalnych satelitów. Bo daje jakąkolwiek gwarancję, że nawet jeśli FPÖ zdobędzie wkrótce kontrolę nad większością parlamentarną i rządem, będzie też jakikolwiek hamulec w rękach prezydenta.
Tyle, że równie realnym scenariuszem jest wygrana Norberta Hofera. W każdym sondażu kandydaci idą łeb w łeb, a w ostatnich tygodniach więcej badań wskazywało, że to jemu uda się zdobyć minimalną przewagę. I co wtedy? Logika austriackiej polityki mówi, że prezydent zyskuje na urzędzie wielką sympatię. Hofer za główne zadanie będzie miał więc nie skompromitować się zbytnimi skrajnościami i być główną twarzą kampanii FPÖ przed wyborami parlamentarnymi.
A na nie być może wcale nie będzie trzeba czekać do 2018 roku. Austriacy nie raz fundowali sobie przedterminowe wybory, a sytuacja w obecnej koalicji do najlepszych nie należy. Po przegranej socjaldemokratycznego kandydata w pierwszej turze wyborów prezydenckich doszło do zmiany lidera rządzącego SPÖ i na fotelu kanclerskim Wernera Faymanna zastąpił Christian Kern. Być może dzięki temu SPÖ przynajmniej nadal cieszy się podobnym poparciem, co na początku kadencji. W przeciwieństwie do koalicjantów z ÖVP, którym poparcie spadło już poniżej 20 proc. FPÖ ciągnie tymczasem do 35 proc.
Wszystko na pół
Dane o popularności partii politycznych, a przede wszystkim wyrównany wyścig o prezydenturę między kandydatem liberalnym i radykalnym świetnie pokazują, jak wygląda dziś sytuacja w austriackim społeczeństwie. Emocje nie są tak gwałtowne, jak te nad Wisłą, ale naród pękł na pół bardzo podobnie. Jedną połowę Austriaków od drugiej skutecznie oddzielają światopogląd i poglądy polityczne.
– Ci, którzy dziś głosują na Van der Bellena mówią, że Austria ma być kolorowa, różnorodna i szukać rozwiązań dla problemów w demokratycznych sporach. Wyborcy Hofera chcą tymczasem, by kraj jak najszybciej ktoś wziął w silne ręce. Chcą działać szybko i bezwzględnie tam, gdzie sytuacja tego wymaga – ocenia Klemens Fischer. Do Polski podobne są jeszcze dwa inne dość łatwo zauważalne podziały. – Austriackie pęknięcie jest konfliktem wielkich miast z prowincją i tych, którzy nie narzekają na grubość swojego portfela z tymi, których nie zadowala obecna praca i płaca – dodaje Austriak.
Niczym zaskakującym dla Polaków obserwujących to, co dziś dzieje się u stóp Alp nie jest też to, iż pęknięcie w narodzie poszerza podział polityczny w Kościele. – Van der Bellen jest wrogiem Boga – grzmiał w jednym z ostatnich wywiadów biskup Salzburga Andreas Laun. W ten sposób krytykując Austriacką Akcję Katolicką, która z braku reprezentanta chadecji postawiła nie na mówiącego o "tradycji i wartościach" Hofera, a liberała od Zielonych.
W tej sprawie wypowiedział się też szef austriackiego episkopatu, popularny kard. Christoph Schönborn. Skrytykował on salzburskiego biskupa za jednoznaczne wsparcie określonego kandydata. Jednak bp. Laun zapewne przejął się tym równie mocno, co zwykli księża, którzy na prowincji robią dla FPÖ swoje nie w mediach, a wśród lokalnej społeczności. Na kogo stawia sam kardynał też nie ma większych wątpliwości. W przeszłości nie raz przestrzegał przed tym, by katolicy nie dali się uwieźć populizmowi i polityce opartej na mowie nienawiści, a różnych polityków nazywał FPÖ "niewybieralnymi".
To tylko kolejny argument, który pokazuje, że niezależnie od tego, kto zwycięży w dzisiejszych wyborach, nikt w Austrii zbytnio cieszyć się nie powinien. Problemy tego kraju dopiero się zaczynają i kto wie, jak szybko uda się je rozwiązać w taki sposób, by podziały przestały się pogłębiać.