Czasem jedzie po bandzie – tak jak przed laty w programie "Teraz MY" w TVN, tak dziś w "Teraz JA" w Nowej TV. Gdy się z niego ktoś podśmiewa, że tej Nowej nikt nie ogląda, czuje przyjemny dreszcz, bo z TVN-u też się podśmiewano. Tomasz Sekielski w rozmowie z naTemat mówi o swojej naturze prowokatora i o zdolnościach prorokowania.
Dziennikarz zajmujący się tematyką społeczną, polityczną i kryminalną. Autor podcastów z serii "Morderstwo (nie)doskonałe". Wydawca strony głównej naTemat.pl.
Wkrótce minie 10 lat od dymisji rządu premiera Jarosława Kaczyńskiego, w czym Pan wraz z Andrzejem Morozowskim miał w sumie pewien udział. Afera taśmowa z udziałem Renaty Beger nie pozostała bez wpływu na sytuację w koalicji. Nie miałby Pan ochoty na powtórkę z obalania rządu?
Nic dwa razy się nie zdarza. Ale oczywiście, gdybym znów miał jakiś sygnał, że prowadzone są tego typu co najmniej dwuznacznie moralne rozmowy polityczne, to nie zawahałbym się i chętnie znów spróbowałbym przeprowadzić tego typu prowokację z nagraniem jakichś zakulisowych spotkań.
Sam siebie uważam zresztą za prowokatora, bo przecież nie tylko Renatę Beger nagraliśmy na rozmowach z panami z PiS-u. Była też historia działacza PO (Jana Artymowskiego - przyp. red), który na kongresie Platformy nagrał zakulisowe rozmowy i wiele innych podobnych spraw, o których dziś się już nie pamięta...
...Trochę tych prowokacji było, fakt...
Więc całkiem prawdopodobne, że znów jakaś się trafi. Choć mam takie poczucie, że ta władza idzie tak "na bezczela", z przekonaniem, iż może wszystko, że nie przejęłaby się nawet najlepszą dziennikarską prowokacją. Odnoszę też wrażenie, że twardy elektorat Prawa i Sprawiedliwości jest w stanie im wybaczyć niemal wszystko. Pewnie do czasu, ale na razie widać, że żadna afera PiS-owi nie szkodzi.
Na razie głośno było o jednej prowokacji programu "Teraz JA", która miała wykazać, jak reagują policjanci na telefon z ministerstwa. Chyba nie była zbyt udana. Tak to przynajmniej przedstawiła Komenda Główna (pisaliśmy o tym tutaj).
KGP wyprzedziła wypadki i zanim my mogliśmy wyemitować nasz program, wydała komunikat z niezbyt prawdziwą wersją wydarzeń. Policjanci z Zambrowa przyjechali po telefonie naszej reporterki, która przedstawiła się jako urzędniczka MSWiA i mówiła, że zepsuł się ministerialny samochód. Przyjechali nie po to, by ją wylegitymować, jak to przedstawiono w komunikacie, a po to, by jej pomóc. To ona sama w pewnym momencie powiedziała, że jest dziennikarką i przyznała, że jest to prowokacja. Każdy może zobaczyć w internecie, jak to naprawdę wyglądało.
Wszystko to działo się w Zambrowie, czyli na wyborczym terenie ministra Jarosława Zielińskiego, który nadzoruje policję. I tuż po tym, jak w Białymstoku funkcjonariusze cięli konfetti na cześć ministra, a w Szczecinie wystąpili konno w strojach z anielskimi skrzydłami. I my chcieliśmy takie sytuacje obśmiać, wskazując na złe nawyki, które są w służbach od lat.
I nie żal trochę tych policjantów z Zambrowa? Przecież oni chcieli być tacy pomocni...
Takie materiały są w obronie policjantów. Po emisji tego programu każdy policjant, który dostanie telefon z prośbą, aby radiowóz posłużył za taksówkę, może odmówić i powiedzieć, że on nie wie, czy to czasem nie dzwonią znowu dziennikarze. A poza tym może następnym razem ktoś się trzy razy zastanowi, zanim podejmie jakąś głupią decyzję z konfetti, czy aniołkami. Bo to wszystko nie służy powadze munduru.
Z Pana książek z serii "Sejf" wyłania się obraz powiązań polityków, służb oraz mediów, które nie bardzo potrafią sprawować nad tym kontrolę. Jak to jest – dziennikarze jeszcze pełnią taką funkcję kontrolną wobec władzy?
To temat, w którym jest wiele ważnych wątków. Po pierwsze – media zamykają się na dyskusję. Ktoś to zdiagnozował jako życie w bańkach informacyjnych. Określone media mają określone grupy odbiorców. Serwują im tylko to, co utwierdza ich we własnych przekonaniach. A oni nie szukają innych źródeł, bo nie interesuje ich to, co myślą ci, którzy patrzą na świat inaczej. Co jakiś czas tylko słychać wystrzały armatnie z jednej bańki do drugiej; nie ma innej komunikacji między nimi.
Po drugie – fakty przestają mieć znaczenie. Coraz bardziej liczą się emocje, opinie, komentarze, ale nie sama informacja. Na przykład dziennikarstwo śledcze dziś już prawie nie istnieje. Jednym z powodów tego jest to, że wiele śledztw prowadziłoby do wykrycia afer na styku polityki i biznesu. Dla mediów to mogłoby oznaczać utratę środków z reklam. Lepiej więc w tym nie grzebać. Dla rządu, jakikolwiek by był, to jest bardzo wygodna sytuacja, kiedy dziennikarze nie sięgają głębiej i wystarczają im zwykłe pyskówki między politykami. Tak zwane media niepokorne, gdy rządziła Platforma, zarzucały tak zwanym mediom mainstreamowym, że nie rozliczają władzy. Czy teraz one patrzą władzy na ręce? Nie, non stop zajmują się tylko opozycją.
A po trzecie – rola internetu. Oczywiście, że jest on czymś cennym i ważnym dla funkcjonowania współczesnego świata. Jednak z drugiej strony uważam, że stanowi on zagrożenie dla demokracji w takim kształcie, jaki dotąd znaliśmy. W mediach społecznościowych, wydaje mi się, prawda już kompletnie nie ma znaczenia. Wymyślona informacja staje się faktem. Zanim zostanie sprostowana, dociera do iluś milionów ludzi. A przecież to media społecznościowe nadają dziś ton. To w nich przekuje się ludzi, że tradycyjne media kłamią, a wspomniany mainstream jest czymś złym. To jest jak kropla, która drąży skałę i przyznaję, że nie wiem, jak z tym walczyć.
Nowa? Ja mam wrażenie, że tu jest tak, jak było w TVN na początku. Nie w sensie technologicznym, bo w Nowej sprzętowo wszystko jest na bardzo wysokim poziomie. Bardziej chodzi mi o to, że to jest początek drogi. Jak teraz kogoś spotykam, to czasem mnie pyta: "a, Sekielski, co ty tam teraz robisz w tej Nowej, nikt tego przecież nie ogląda". I ja się czuję tak samo, jak było w 1997 roku, gdy zaczynałem pracę w TVN. Jak przyjeżdżaliśmy na konferencje prasowe, czy do Sejmu, to ekipy TVP się z nas śmiały: "o, telewizja kablowa przyjechała". Wtedy dla dziennikarza telewizyjnego nie było bardziej urągającego określenia, to był największy paździerz.
Dlatego teraz, jak ktoś się podśmiewa, to ja mam w sumie takie przyjemne dreszcze. Bo kolejny raz w życiu dostałem szansę, aby zacząć od nowa. Pamiętam, że jak wystartowały "Fakty", to oglądalność była na poziomie bliskim zera. Wiem, że dziś rynek telewizyjny jest dużo trudniejszy niż 20 lat temu, ale wierzę, że Nowa się przebije, bo jest to przedsięwzięcie, które ma potencjał, aby tak się stało. Jasne, że jest to kwestia raczej nie paru miesięcy, ale paru lat. Dlatego trudno nazwać Nową TV mainstreamem.
To może dlatego na starcie można sobie na więcej pozwolić. Bo momentami jedziecie po bandzie. Widziałem choćby zdjęcie szefa MON z podpisem "Pan Samochodzik", czy prezesa PiS z "Kaczafim"...
Ale ja zawsze jechałem po bandzie! Program "Teraz JA" ma podobną formułę do "Teraz MY", który robiliśmy z Andrzejem Morozowskim. Jest z dystansem do siebie, do polityki i w ogóle do wszystkiego.
W nim jest m.in. przegląd wydarzeń tygodnia, w którym nie mówię ludziom "jak jest", tylko przedstawiam moje subiektywne spojrzenie z prześmiewczym komentarzem. Są też rozmowy z gośćmi, ale to jest żaden "salon polityczny". To są spotkania bez zadęcia.
Nie. Program "Teraz My" został zdjęty z anteny TVN w 2010 roku. Ja i Andrzej nie zgadzaliśmy się z tą decyzją. Pogodziliśmy się jednak z nią i uznaliśmy, że coś się skończyło i teraz trzeba zrobić coś nowego. Andrzej zaczął prowadzić "Tak jest", a ja stworzyłem nowy program w TVN24 "Czarno na białym", jednak po roku postanowiłem odejść. Choć miałem tam pod wieloma względami wygodnie. Może nawet zbyt wygodnie i brakowało mi wyzwań oraz adrenaliny.
Z perspektywy czasu, absolutnie nie żałuję tej decyzji. Dzięki niej uważam, że zawodowo bardzo się rozwinąłem. Lata spędzone w TVP, gdzie robiłem reportaże, jeździłem po świecie, były dla mnie bardzo twórcze (w ubiegłym roku TVP nie przedłużyła z Sekielskim umowy – przyp. red.).
No i pewnie, gdyby nie odejście z TVN, nie zaczęłoby się pisanie książek.
O, tak! To było moje marzenie. Jak byłem w TVN to sobie wymyśliłem w głowie pierwszą część "Sejfu". Ale z pisaniem szło kiepsko. Mówiłem sobie w piątek: "w sobotę rano siadam i piszę". I oczywiście w sobotę rano nic z tego nie wychodziło, odkładałem to na następny weekend i następny. A jak odszedłem z TVN to miałem dużo wolnego. Powiedziałem sobie: "teraz albo nigdy". I się udało...
Sądząc po wynikach sprzedaży i po recenzjach – wyszło nieźle.
Byłem debiutantem, wydawnictwo zaryzykowało i faktycznie – wyszło nieźle. Od razu pojawiły się propozycje napisania kontynuacji, wyszły w sumie 3 części "Sejfu". Jesienią ukazała się moja kolejna książka – thriller polityczny "Zapach Suszy" i też już wiadomo, że jest oczekiwanie, aby była kontynuacja. Jest to historia mrocznych powiązań polityczno-gangstersko-kościelnych, a do tego dochodzi zamach.
No i wszyscy sobie zadają sobie pytanie, na ile jest to rzeczywistość, a na ile fikcja.
Oczywiście, że w książkach czerpię ze swojego doświadczenia dziennikarskiego. Gdy opisuję pewne miejsca, to opisuję to, co widziałem. Czasem wykorzystuję pewną wiedzę kuluarową. Ale generalnie – są to rzeczy wymyślone, które czasami o rzeczywistość zahaczają.
Na przykład w "Sejfie", jak na scenie politycznej, premiera mężczyznę zastąpiła premier kobieta.
Muszę powiedzieć, że ja byłem pierwszy. Napisałem to jeszcze wtedy, gdy to mężczyzna stał na czele rządu. Mam więc poczucie, że niektóre rzeczy udało mi się przewidzieć. To oczywiście żart.