Najpierw nie chciał być muzykiem, potem uznał, że będzie tworzyć muzykę wyłącznie na komputerze. Nic z tego nie wyszło, Jan A. P. Kaczmarek, laureat Oscara z 2005 roku jest dziś jednym z najważniejszych kompozytorów muzyki filmowej na świecie. Po latach pracy w Hollywood wyjaśnia, dlaczego ostatni film Wajdy nie miał szans na nagrodę Amerykańskiej Akademii Filmowej i czemulos emigranta jest zawsze tragiczny.
To jest piękny film, zwłaszcza dla artysty. Bardzo wzruszający. Chociaż oczywiście kłamie. Jeśli nie znać życia Strzemińskiego, to można się tylko zachwycać. Lecz jeśli się je zna, to widzi się, że w filmie pominięto szalenie ważny wątek, jakim był związek z Kobro. Strzemiński, prócz tego, że był genialnym artystą, to był też obrzydliwym człowiekiem. I amerykańska część mojej świadomości mówi mi, że szkoda, że Wajda nie poszedł też w tę stronę.
Z drugiej strony mogę pogodzić się z tym, że reżyser wybrał pewien punkt widzenia i że idealizując Strzemińskiego, jednocześnie bardzo prawdziwie opowiedział o naturze życia artysty. O presji związanej z totalitarnym systemem, w którym przyszło żyć człowiekowi tak wielkiego talentu. O całym tym dramacie, bólu, jaki towarzyszył kalece. I ja to doceniam.
A jednak "Powidoki” odpadły w przedbiegach wyścigu po Oscary.
Rozumiem, dlaczego ten film nie został zakwalifikowany. Po prostu ten poziom cierpienia nie jest znany Amerykanom – ich kraj na szczęście jeszcze nie doświadczył takiej opresji. Amerykanów nie zajmuje też temat takiego abstrakcyjnego cierpienia. Gdyby to była prosta historia człowieka, na przykład barmana, który jest kaleką i boryka się z problemami…
Artysta to za dużo?
Zdecydowanie za dużo. Artysta to jest tak rzadki przypadek. Na dodatek artysta awangardowy! Amerykanie nie znają twórczości Strzemińskiego, nie wzbudza w nich żadnej emocji. My mamy dla niego szacunek jako pioniera, znamy go jako artystę, potem poznajemy jako człowieka. Do Akademii ta historia nie trafiła. Akurat dobrze znam teren filmów nieanglojęzycznych, byłem kilka razy w komisji. Byłem też w komisji, która z dziewiątki wybiera piątkę i mogę powiedzieć, że podczas selekcji filmów najważniejsze są dojrzałe emocje. Te w "Powidokach” co prawda były, ale ich podstawa akurat do Amerykanów nie trafiała.
Myślę, że szansa na Oscara dla "Powidoków” byłaby dużo większa, gdyby w filmie jednak był pokazany tragiczny związek z Kobro. Amerykanie zawsze mocno reagują na dysfunkcyjne związki. Przede wszystkim dlatego, że rozwody są w Stanach bardzo częste i każdy ma do nich jakiś emocjonalny stosunek.
Jak pan ocenia tegoroczne nominacje? Ma pan swoich faworytów?
To był ciekawy rok, pojawiło się dużo nowych nazwisk. Szkoda, że zdyskwalifikowano Johanna Johannssona za "Nowy początek”, ale wiem, że nie było innego wyjścia. Sam przez 9 lat pracowałem w komisji kompozytorskiej, która dyskwalifikuje albo dopuszcza filmy. Jedną z reguł, których trzeba przestrzegać, jest ta, że oryginalna muzyka w filmie nie może być "rozpuszczona” przez inną muzykę. A pech chciał, że otwarciu ”Nowego początku” i jeszcze kilku innym scenom towarzyszy muzyka Maxa Richtera. Niestety uznano jej wpływ na cały film za zbyt znaczący.
Cóż, film, który nie ma oryginalnej muzyki, nie może w ogóle brać udziału w Oscarach. Przy okazji jest to ważna wskazówka dla polskich festiwali, takich jak Orły. Tam czasami dopuszcza się do konkursu kompilowane ścieżki muzyczne, a to przecież zupełnie coś innego niż praca kompozytora we współpracy z reżyserem.
W 2005 roku to pan odbierał Oscara za muzykę do filmu "Marzyciele”. Jak pan pamięta to wydarzenie?
To jest przeżycie, którego się nie zapomina. Mój Oscar przyszedł po 15 latach pracy w Hollywood, więc wydawało mi się, że już na niego zapracowałem. Wcześniej od czasu do czasu pojawiała się szansa na nominację, ale wciąż się nie udawało. Jak wtedy, kiedy napisałem "Niewierną”. Była uznana za jedną z pierwszych muzyk tamtego roku w Stanach, a nominacji nie było. Nie było jej też, kiedy skomponowałem muzykę do "Całkowitego zaćmienia” Agnieszki Holland. Ani do jej „Placu Waszyngtona”.
Nie obyło się bez rozczarowań.
Tak, ale to część życia. I też dlatego wartość Oscara jest tak wielka – nie dostaje się go łatwo. Napiszesz znakomitą muzykę i to jeszcze za mało. Jeszcze muszą się ułożyć kryształy, jeszcze musi być moment, musisz zwrócić na siebie uwagę, film musi odnieść jakiś znaczący sukces i cały kontekst musi ci sprzyjać. Więc kiedy w końcu przychodzi ten Oscar, naprawdę ma on wartość. Pamiętam, że kiedy ja stałem już na scenie, to Scorsese, znakomity, wielki reżyser, siedział na widowni i czekał już od tylu lat na swojego Oscara. Wtedy uświadomiłem sobie, jakim jestem dzieckiem szczęścia, że mnie udało się już przy pierwszej nominacji.
Na sali, prócz Scorsese, w fotelu obok spotkał pan Yo-Yo Mę, wspaniałego wiolonczelistę. Kolejny malutki łut szczęścia.
To było urocze. Zresztą go nie poznałem, widziałem tylko, że obok siedzi jakiś miły człowiek. Kiedy wróciłem na widownię po odebraniu Oscara, jego już nie było, bo okazało się, że grał zaraz po mnie. Dopiero gdy wrócił, mogłem wyrazić mój dziki zachwyt dla jego talentu. To fascynujące, jak można nie poznać człowieka, którego zna się ze sceny.
To prawda, jakiś czas temu podsiadł mnie w przerwie koncertu Eric Lu, który dzień wcześniej miał recital fortepianowy z okazji festiwalu Chopina. Oczywiście też go nie poznałam.
Kontekst zmienia wszystko. Ja podczas konkursu chopinowskiego miałem swoją faworytkę, Aimi Kobayashi. Zrobiła kilka błędów, ale była fenomenalna.
A zwycięzca, Seong Yin Cho?
To fantastyczny technicznie artysta. Ale jeszcze nie ma połączenia z Bogiem.
Aż trudno uwierzyć, że kiedyś nie chciał być pan muzykiem. Studiował pan nawet prawo.
Tak było, chciałem być dyplomatą. Szybko okazało się, że dyplomacja w czasach realnego socjalizmu niewiele ma wspólnego z tym, czego naczytałem się w książkach. Z muzyką miałem natomiast do czynienia od najmłodszych lat, choć uczniem byłem bardzo miernym – nie ćwiczyłem. Myślę, że miałem jakiś rodzaj ADHD, którego wówczas nie diagnozowano – zbyt wiele rzeczy mnie fascynowało i interesowało, bym mógł wyłącznie ćwiczyć.
Pierwszy skomponowany utwór?
To było jeszcze w liceum. Dołączyłem do szkolnego teatru i okazało się, że brakuje im muzyka. To zabawne, jak wcześniejsze porażki mogą przyczynić się do dalszych sukcesów. Ponieważ nie miałem repertuaru, bo byłem tak słabym uczniem, zacząłem sam komponować. Okazało się, że przychodzi mi to bardzo łatwo.
W drodze do swojej hollywoodzkiej kariery ma pan jeszcze epizod z Teatrem Laboratorium. Kilka lat temu byłam na spotkaniu z byłymi członkami grupy Grotowskiego, ale pana tam nie było.
To był krótki epizod, myślę, że ale bardzo znaczący, wręcz rewolucyjny. Zgnębiony studiami prawniczymi, które nie były dla mnie, po pierwszym czy po drugim urlopie dziekańskim usłyszałem w radiu, że Grotowski ogłasza nabory. Wydawało mi się, że mówi prosto do mnie. Momentalnie spakowałem się i pojechałem do Wrocławia. To fascynujące, jak kompletnie przeprano mi tam głowę, całkowicie zrujnowano jakiekolwiek poczucie przynależności do czegokolwiek. Byłem pół świadomy, ale bardzo natchniony tą nową ideologią, która zresztą była ideologią niezwerbalizowaną.
To jest akurat tragiczne, że w Laboratorium w ogóle nie rozmawiano, były tylko intensywne ćwiczenia na pograniczu medytacji i aktorstwa, które wyzwalały potężne emocje. A ponieważ nikt ich nie wyrażał słowami, więc tak naprawdę nie wiedzieliśmy, w czym bierzemy udział. Było ogólne hasło "W drodze do kultury czynnej” i ja miałem poczucie, że właśnie na niej jestem. Odkryłem nowy świat, a stary był nic nie wart. Jeśli z taką myślą w głowie wyjdzie się potem z izolacji, w jakiej się wówczas znajdowaliśmy, na zewnątrz, to jest to naprawdę tragiczne.
Uratowało mnie odkrycie zupełnie nieznanego u nas instrumentu, Fidoli Fischera. Mogłem eksperymentować, zrealizować swoje poczucie inności. Teraz myślę, że bez epizodu u Grotowskiego nie miałbym tego głodu oryginalności. To było ciekawe miejsce, ale nie wszyscy uczestnicy Laboratorium mieli takie szczęście jak ja i odnaleźli potem swoje miejsce w życiu.
Panu się udało – mnóstwo nagród i sukcesów, muzyka do ponad 60 filmów. Spełnił się pana amerykański sen?
Ja swój amerykański sen śniłem, nawet o tym nie wiedząc. Miałem wielką ambicję i może nawet chciałem stanąć kiedyś na scenie z tym Oscarem w ręku, ale nie miałem śmiałości, by o tym powiedzieć nawet samemu sobie. Nawet potem, gdy dziennikarze po gali pytali mnie, czy marzyłem o Oskarze, powiedziałem „Gdzie tam! Nie, nie”. Okazuje się, że marzyłem. Myślę, że bez ogromnej ambicji, która mnie napędzała, nie wytrzymałbym tej całej emigracji.
Jak na emigranta od lat mieszkającego w Los Angeles, jest pan w Polsce zaskakująco często. Tym razem przygnała pana "EMIGRA – Symfonia bez końca”.
Jest to utwór, który jest wyprawą wgłąb doświadczenia emigranckiego.
Szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie ujęcia tych wszystkich, często sprzecznych emocji z związanych z emigracją w jedną symfonię.
No więc ja też sobie tego nie wyobrażałem, dlatego uznałem, że jedyną możliwą drogą jest droga osobista, coś na kształt impresjonizmu. Czyli - pisać, co mi w duszy gra. Symfonia będzie rodzajem rekonstrukcji, ale nie racjonalnej, tylko emocjonalnej. A emocji mi nie brakło. Napisałem utwory, z których jestem dumny i zobaczymy, jak zostaną wykonane i odebrane.
Symfonia została skomponowana na zamówienie Muzeum Emigracji w Gdyni. Jej pierwsze wykonanie odbędzie się w Arenie w Gdyni już 25.02. 2017. Biorąc pod uwagę skalę zjawiska emigracji, trochę to zaskakujące, że takie muzeum powstało dopiero niedawno.
Powód, dla którego w ogóle robimy to Muzeum, jest taki, że wszyscy się zgadzamy, że emigracja to doświadczenie bardzo definiujące w życiu, często wstrząsające. To przygoda, która zmienia człowieka na zawsze. A im dłużej jest się emigrantem, tym bardziej jest się odmienionym. Ci, którzy z niej powrócili, już nigdy nie funkcjonują w starym społeczeństwie tak dobrze, jak funkcjonowali przed wyjazdem. A jednocześnie, jeśli wyjechali w dojrzałym wieku, nigdy nie będą Amerykanami, Francuzami czy Anglikami. Myślę, że los emigranta to los tragiczny – on już zawsze będzie wisiał po środku i czepiał się obu stron. Tu płacze i się wzrusza, bo widzi choinkę, tam się irytuje, bo chleb nie taki, jaki powinien być.
Pan od lat funkcjonuje w tym „pomiędzy”. Na co dzień praca w Hollywood, ale w Polsce jest Festiwal Transatlantyk. Pisze pan utwory na różne krajowe uroczystości. W 2014 miałam okazję słuchać na rynku w Krakowie pana opery z okazji obchodów 650-lecia UJ. Jest pan mocno zaangażowany w to, co dzieje się w Polsce.
Polska mnie fascynuje jako bardzo dynamiczne miejsce, w którym zderzają się różne mity, różne idee i postawy. Wydaje mi się, że moje amerykańskie doświadczenie i mój sukces jest tutaj pożyteczny i dzięki nim mogę się czymś podzielić. Więc się dzielę na festiwalu Transatlantyk, który założyłem głównie po to, by dyskutować o ważnych kwestiach społecznych czy kulturowych. I to w każdym wymiarze, poprzez film czy muzykę.
Światowa premiera "EMIGRY. Symfonii bez końca" odbędzie się 25 lutego w hali widowiskowej Gdynia Arena.