PiS kiedyś przestanie rządzić, ale skutki lex Szyszko w ekosystemie mogą być nieodwracalne. Zmiany, które partia rządząca wprowadza w prawie, w edukacji, czy w służbie zdrowia będzie można cofnąć, a szkodliwe decyzje próbować przynajmniej naprawić. Ale tysięcy wyciętych drzew, które pełnią rolę płuc chroniących nas przed smogiem i innymi plagami cywilizacyjnymi nikt już nie uratuje.
A może być jeszcze gorzej. Bo właśnie teraz – po słowach prezesa Kaczyńskiego – że ustawa Szyszki zostanie wycofana, zaczną lecieć wióry. Przez najbliższe tygodnie zamiast wycinki, czeka nas masowa „wyrzynka” i rzeź drzew.
O tym, że właściciele prywatnych posesji będą chcieli jeszcze wykorzystać lex Szyszko i przystąpią do prawdziwej "masakry drzew piłami mechanicznymi", przekonany jest Jacek Bożek, działacz na rzecz ochrony środowiska, założyciel i przewodniczący klubu Gaja.
– To będą niepowetowane straty dla wszystkich. Ta decyzja polityczna, którą ogłosił Jarosław Kaczyński spowoduje jeszcze szybszą wycinkę drzew. Każdy z nas wie, że drzewo rośnie bardzo długo, a drzewa starsze są o wiele ważniejsze od drzew młodych. Nawet gdybyśmy zasadzili w miejsce tych wszystkich wyciętych drzew – w co wątpię – nowe, to będziemy musieli czekać nawet kilkadziesiąt lat, żeby wrócić do poprzedniego stanu – podkreśla w rozmowie z naTemat Bożek.
Drzewa mają kiepski PR
Według niego, drzewa w Polsce mają fatalny PR, w szczególności w miastach, na prywatnych posesjach. – Przez lata przypinało się ekologom i drzewom gębę. I teraz mamy tego efekty. Z punktu widzenia prawnego jest to oczywiście skutek decyzji ministra Szyszki, ale gdyby ta rzeźnia drzew, która odbywa się na naszych oczach, była prowadzona wolniej, to ludzie by się tak nie oburzali. Bo zgodnie z tym fatalnym PR, drzewa przeszkadzają, przewracają się na drogi i „mordują” kierowców, niszczą chodniki i cmentarze. O drzewach jest cała masa złych informacji – wskazuje Bożek.
– Trzeba było dopiero specjalnej ustawy, żeby ludzie zobaczyli, że zmierzamy w złym kierunku. Ale gdyby to się odbywało wolniej i nie miało kontekstu politycznego, a tylko ekologiczny, to jestem przekonany, że nie byłoby takiego szumu – ocenia.
Ekolog tłumaczy, że w Polsce na tle innych krajów europejskich jest bardzo mało drzew. – Jeżeli widzę w telewizji, że ktoś pod Warszawą wyciął 200-letni dąb, to znaczy, że my nie mamy wyobraźni i działamy na własną szkodę. Jeżeli my nie widzimy przyczynowo-skutkowego związku w tym, że poszczególne drzewa są ważne dla jakości naszego życia, dla powietrza, dla zasobów wodnych; jeżeli nie zdajemy sobie sprawy z tego, że drzewa nas żywią, to na jakim poziomie edukacji w ogóle jesteśmy? To jest przerażające, bo to my przecież jesteśmy zależni od drzew. Drzewa są także naszym narodowym dziedzictwem. A więc chodzi tu także o aspekt kulturowy – zaznacza Bożek.
Internet aż kipi od złości na Szyszkę i rzeź drzew. Ale czy awantura wokół ministra może mieć negatywne konsekwencje polityczne dla Prawa i Sprawiedliwości? – Trzeba zacząć od tego, że nie żyjemy w państwie prawa. Bardzo ważne ustawy przepycha się przez Sejm jako projekty poselskie, omijając dyskusję nad nimi. To jest jeden z takich przypadków. Choć poprzednia ustawa, która zabraniała wycinki nawet krzaczka, też była absurdalna. Potrzebna była zmiana, ale oczywiście nie taka – mówi w rozmowie z naTemat prof. Radosław Markowski, socjolog i politolog.
– Ale moim zdaniem, PiS nie spotkają z tego tytułu jakieś szczególne konsekwencje polityczne. Nie ma takiej sprawy - racjonalnej, sensownej, logicznej, która zniechęciłaby wyborców do PiS. Ich może zniechęcić tylko wyschnięcie źródełka, z którego PiS daje im pieniądze. W dużej części tego elektoratu nie ma poczucia, że istnieje coś takiego jak dobro publiczne. To jest elektorat sprywatyzowany, silnie związany z narracją kościelną. Dlatego wątpię, żeby ustawa Szyszki doprowadziła do tąpnięcia poparcia wśród tych wyborców. Wielu się nawet pewnie ucieszy, że mogą wyciąć drzewo, bo dla nich przyroda paradoksalnie nie jest specjalną wartością – ocenia prof. Markowski.
Włos mu z głowy nie spadnie
Szyszko jest ministrem środowiska już trzeci raz. Kierował resortem za czasów Jerzego Buzka oraz w pierwszym rządzie PiS. I nie zawsze wzbudzał takie kontrowersje jak za rządu Beaty Szydło. Gdy pełnił tę funkcję w rządzie AWS, ekolodzy chwalili go za objęcie całkowitą ochroną populacji wilka i moratorium na wycinkę ponadstuletnich drzew w Puszczy Białowieskiej.
Podpadł "zielonym" za pierwszego rządu PiS, gdy wydał decyzję "o środowiskowych uwarunkowaniach obwodnicy Augustowa przecinającej unikatową przyrodniczo Dolinę Rospudy". – Rospuda to twór człowieka i nic się nie stanie, gdy przejdzie przez nią droga szybkiego ruchu – argumentował wtedy Szyszko, wywołując medialną i polityczną burzę. Ostatecznie dolina Rospudy została uratowana.
W 2014 roku Szyszko zainicjował akcję zbierania podpisów w sprawie referendum w obronie Lasów Państwowych, którym – jak dowodził – groziła prywatyzacja ze strony rządu PO-PSL. Jego decyzje od czasu objęcia teki ministra środowiska w rządzie Beaty Szydło wzbudzają już prawie powszechny opór. Począwszy od zmian w prawie łowieckim, wycinki Puszczy Białowieskiej, którą ma pożerać kornik drukarz, czy ostatnio lex Szyszko. Na dodatek, naraził się swoimi pomysłami karania ekologów więzieniem za blokowanie decyzji urzędników mających wpływ na środowisko.
Ale pomimo tego, że stał się największym szkodnikiem rządu PiS, którego decyzje mają wpływ na nas wszystkich, zapewne włos mu z głowy nie spadnie. Dlaczego? Po pierwsze dlatego, że należy do starej gwardii prezesa Kaczyńskiego, jeszcze z czasów Porozumienia Centrum. A po drugie, jest zaufanym człowiekiem szefa Radia Maryja Tadeusza Rydzyka. I nawet jeśli kiedyś stanie przed Trybunałem Stanu, jak chcą jego przeciwnicy, to wyciętych drzew to przecież nie uratuje.