Jakkolwiek to nie zabrzmi, przyzwyczailiśmy się do Aleppo. To miasto stało się już synonimem dramatu, który od sześciu lat trawi Syrię. Ostatnio ciągle o nim słyszeliśmy. Także o tym, że polskie miasta chcą sprowadzać sieroty z Aleppo, że rząd włączył się w kościelną inicjatywę pomocy dla szpitali w Damaszku i Aleppo, o koncercie charytatywnym "Solidarni z Aleppo", o akcji "Mleko dla Aleppo"... Jakby Aleppo uśpiło czujność przeciętnego Kowalskiego, że w innych miastach Syrii ciągle rozgrywa się tragedia.
Trwa wojna w Syrii, uciekają ludzie, w Aleppo jest najgorzej, Polska nie chce uchodźców. Chyba przyzwyczailiśmy się już do takiego przekazu. W wielu domach tak właśnie postrzegana jest wojna w Syrii. Bez emocji, dopóki nie zdarzy się dramat. A taki zdarzył się kilka dni temu wraz z atakiem chemicznym w Chan Szejchun, śmiercią 86 osób i wstrząsającymi zdjęciami, które obiegły świat.
Na bombardowania nikt nie reagował
Bardzo szybko zareagował na to Donald Trump, Polska też zresztą go poparła, w wielu domach odżyła dyskusja o Syrii. Tak, jakby świat nagle się obudził, że Syria nie kończy się tylko na Aleppo. Przypomnijmy, ta wojna trwa już od sześciu lat. Pochłonęła już ponad pół miliona ofiar śmiertelnych. 6 milionów ludzi uciekło z kraju, kolejne dwa miliony koczuje gdzieś przy granicy. A w kraju ciągle trwają bombardowania, ostrzał, i jedno wielkie piekło, gdzie mordy – jak alarmuje ONZ – stały się codziennością.
– Dokładnie w dniu, gdy miał miejsce atak chemiczny w Chan Szejchun, na wschodnie rejony Damaszku spadły 54 bomby. Zginęło kilkadziesiąt osób, ale to nie spotkało się już z żadną reakcją międzynarodową. To pokazuje skalę tej wojny. Obserwujemy jeden region, potępiamy działania, a w tym samym czasie w innym miejscu też rozgrywa się dramat – mówi naTemat Samer Masri, prezes organizacji Wolna Syria, Syryjczyk mieszkający w Polsce.
Mniej więcej w tym samym czasie bojownicy ISIS dokonali największej, masowej, egzekucji w tym roku – w pustynnym rejonie al-Mayadin, niedaleko miasta Deir Ezzor we wschodniej Syrii, zamordowali 33 osoby. To również przeszło bez echa.
"To było jak dzień Sądu Ostatecznego"
Bo tragedia nie dzieje się tylko w Aleppo. W całej wschodniej Syrii nie da się żyć. – Bomby spadają na stacje uzdatniania wody i szpitale. Reżim za wszelką cenę chce przejąć kontrolę nad całym krajem i doprowadzić do wygnania ludzi. Tylko od początku tego roku kilkanaście razy użył broni chemicznej. Wcześniej było jednak zarządzenie, żeby nie robić tego na masową skalę, by społeczność międzynarodowa się nie dowiedziała. Znaleziono dokumenty, które to potwierdzają – twierdzi Masri.
Choć różnie oceniana jest wiarygodność takich informacji, media też o tym wspominały. Na przykład 30 marca. "Siły Assada zaatakowały Damaszek gazem chlorowym. 35 osób trafiło do szpitala" – donosiły tureckie media.
Jaka by nie była prawda, dopiero po ostatnim ataku chemicznym świat o tym usłyszał, podobnie jak o mieście Chan Szajhun i prowincji Idlib, w której miasto się znajduje. Jako jedyny przedstawiciel zachodnich mediów, dotarł tam dziennikarz "Guardiana". Jak opisuje, to miasto-widmo, pusto, wszędzie przejmująca cisza. "To było jak dzień Sądu Ostatecznego" – wspomina jeden ze świadków ataku. Na miasto spadły 4 bomby i ludzie najpierw myśleli, że to kolejny nalot. Musięli być już do nich przyzwyczajeni.
– Bombardowania i ostrzały są ciągle. Reżim używa wszelkiej broni konwencjonalnej i nie tylko. Wszędzie jest niebezpiecznie. I na północnym wschodzie. I na południu, gdzie ludzie są wręcz uwięzieni. Uciekali z północy i tu utknęli – mówi Samer Masri. Uciekają zresztą cały czas. Nie tylko do Europy. Uciekają, gdzie się da w kraju. W międzynarodowych raportach padają nazwy takich miejscowości, jak Zabadani, Madaya, Fua i Kafraya, w których utknęło około 60 tys. cywilów (trwają próby ich ewakuacji). Tu z kolei, na tym nagraniu, widać jak uciekają mieszkańcy Hamah.
Było Aleppo, teraz Dera
Aleppo jest ważne, ale nie jest całą Syrią. Nie pokazuje całego zła, które w tym kraju się dzieje. – Reżim chce przejąć kontrolę nad całym krajem i żeby nie wywołać wielkiej, międzynarodowej reakcji, podzielił operację na etapy. Pierwszym było Aleppo. Teraz mamy Idlib i miasto Dera na południu kraju – mówi Syryjczyk.
Derą niedawno zainteresował się ONZ. "Jesteśmy zaniepokojeni intensywnymi walkami w mieście i w jego okolicy, które doprowadziły do ucieczki z domów 9 tysięcy mieszkańców" – pisał w komunikacie.
Porwania, samosądy, haracze
Jak się dziś żyje w Syrii? Samer Masri opowiada o wioskach, gdzie oprócz skrajnej biedy jakoś daje się żyć. Gorzej jest w miastach. Nie tylko z powodu bomb. – Nie ma prądu, nie ma wody, nie działają szkoły. Lekcje odbywają się np. przez godzinę w piwnicach. Tam, gdzie nie ma policji, działają lokalne, bandyckie grupy. Są porwania i samosądy, ściąganie haracze, handlowanie ludzkimi organami – mówi.
A mimo to wielu Syryjczyków wraca do kraju. Część starszych kuzynów Masriego tak zrobiła. – Wuj chciał się zająć swoim ogrodem oliwnym. Na jego dom spadła bomba. Jest sparaliżowany, wywieziono go do Jordanii. Były też aresztowania. Nie wszyscy, którzy wrócili, przeżyli – opowiada.
Brak reakcji, również polskich władz, na pomoc uchodźcom, nazywa haniebną.
Napisz do autorki : katarzyna.zuchowicz@natemat.pl