Skręca w zasadzie w miejscu, kierownicę można obracać jednym palcem, wszędzie się zmieści, a w bagażniku z łatwością upchacie weekendowe zakupy. Słowem kolejny miejski maluch. Ale w kilku aspektach i10 po liftingu mnie zaskoczył.
Autka z segmentu A nie są w Polsce hitem sprzedaży. Rok w rok za te pieniądze kupujemy raczej używane, kilkuletnie samochody, niż prosto z salonu. Nowy i10 ma jednak kilka argumentów, które sprawiają, że warto się nad nim zastanowić.
Taki ładny zewnątrz, taki nijaki w środku
Auto do miasta też ma być ładne – chyba wszyscy się z tym zgodzą. I chociaż poliftingowe zmiany są dość kosmetyczne, samochodzik naprawdę może się podobać. Zgrabna linia nadwozia, duże przeszklenia czy gigantyczny grill sprawiają, że nowy i10 nie uwiera swojego właściciela za każdym razem, kiedy z niego wysiada i go widzi.
Najbardziej rzucającą się w oczy nowością są charakterystyczne, okrągłe reflektory do jazdy dziennej. Wzbudzają dość mieszane uczucia, w mojej opinii wyglądają bardzo dobrze.
Większy zawód czeka nas za to w środku. Wnętrze w testowanej wersji Style jest oczywiście ergonomiczne i łatwe w obsłudze, ale… nijakie.
Cieszy skórzana kierownica i gałka skrzyni biegów, z drugiej strony zastosowana w tym egzemplarzu kombinacja ciemnych i beżowo-brązowych plastików nie jest urokliwa. Choć i tak wygląda w moim odczuciu lepiej niż w testowanej przez nas Elantrze, gdzie zastosowano podobny zabieg. Razi też anachroniczny wyświetlacz odtwarzacza. Oczywiście kolor wnętrza można zmienić, ale widać po nim, że i10 to już kilkuletni projekt, a lifting w tej kwestii wiele nie zmienił. Nowsze auta mają w środku do zaproponowania więcej – nawet produkowany przez siostrzane KIA inny miejski maluch: Picanto.
Na plus: nie brakuje miejsca. Z przodu jest wręcz komfortowo, z tyłu można spokojnie przewieźć dwie dość wysokie osoby. Nogi też się zmieszczą.
Wywiązuje się ze swoich zadań na medal
Nowy i10 ma jasny cel: ma zapewnić swojemu właścicielowi komfortową podróż po mieście. I trzeba przyznać, że idzie mu to świetnie. Przede wszystkim to auto przyjazne kobiecie. Kręcenie kołami w miejscu? Może niekoniecznie zgodne ze sztuką, może można było za to dostać po łapach na kursie nauki jazdy, ale się zdarza. W i10 byłem w stanie dokonać w miejscu pełnego skrętu kół jedynie przy pomocy palca wskazującego. Ruch był płynny, wcale nie wyszarpany na siłę.
Autko jest niebywale skrętne. A ponieważ jest też małe, umożliwia takie manewry na zatłoczonych parkingach przy marketach, o których nawet nie śniliście. To auto, które dojedzie pod galerię handlową może pięć minut później, niż większe i mocniejsze, ale na parkingu oszczędzi znacznie więcej cennych minut. Uwaga tylko na dziurach – i10 jest dość sztywny. Akurat dla mnie to zaleta, ale nie każdemu musi to przypaść do gustu.
Zakupy ze wspomnianego marketu też się zmieszczą. Bagażnik ma przyzwoite 252 litry bez składania kanapy. Da się tam upchnąć zakupy czy... torby na majówkowy wyjazd.
Król autostrady
Tak, dobrze czytacie. Z racji tego, że otrzymałem auto właśnie w majówkowym okresie, zaryzykowałem i ruszyłem i10 w trasę. I to było pełne zaskoczenie. Testowany samochód miał pięciobiegową, manualną skrzynię biegów i czterocylindrowy silnik 1.2 o mocy 87 KM. A ponieważ auto waży mniej więcej tyle, co piłka lekarska, zapewnia to całkiem znośne osiągi. Da się nim wyprzedzać na drogach krajowych, choć oczywiście trzeba do tego podejść z respektem i odczekać na sytuację, kiedy mamy miejsce, a nie "może zdążymy".
Do tego jest całkiem nieźle na trasach szybkiego ruchu. O ile wystarczy nam prędkość rzędu 120 kilometrów na godzinę. Potem robi się w środku dość głośno, ale do tego momentu jest zupełnie nośnie. W utrzymywaniu prędkości pomaga tempomat. Jak widać, w miejskim aucie też się przydaje.
Bardzo miłe zaskoczenie to spalanie w trasie. Na drogach krajowych, gdzie toczymy się około 80-90 kilometrów na godzinę, to mniej więcej pięć litrów na sto kilometrów. Na ekspresówkach spalanie rośnie, ale nieznacznie. Ogółem w trasie zamknąłem się w wyniku 5,5 litra na sto kilometrów. Bardzo miło. A ponieważ, jak już pisałem, jest dość twardo, przy większych prędkościach nie buja autem.
W mieście przydałby się... większy bak
Ale w samym mieście z tym spalaniem to już trochę inna historia. Celowo o tym piszę po wrażeniach z autostrady, bo i10 ma naprawdę duży apetyt w ruchu miejskim. Choć byłem z niego zadowolony w trasie, w mieście miałem problemy z zejściem poniżej... ośmiu litrów na setkę. W tak małym silniku. Być może mam dość ciężką nogę, ale w Warszawie ciężko jeździć inaczej – prędkość rozwija się szybko, po czym trzeba gwałtownie hamować, bo mamy światła. I od nowa.
O spalanie zapytałem w samym Hyundai i byli moim wynikiem dość zaskoczeni. Przyjrzałem się też testom w innych serwisach – może nie było mowy o ośmiu litrach, ale o siedmiu już owszem. Coś jest więc na rzeczy. A to duża wada.
Do przewozu VIP-ów też się nada
I tu sytuacja niespodziewana – kiedy miałem i10, byłem umówiony na wywiad z Robertem Biedroniem, prezydentem Słupska. Na dodatek po rozmowie prezydent dał mi się podwieźć na miejsce swojego kolejnego spotkania.
– To jakiś nowy model? – zapytał mnie, jak tylko zobaczył i10 na parkingu. To tylko lifting, ale w zasadzie chyba tak. I chyba nawet mu się podobało, co jest dużym wyróżnieniem, bo prezydent Słupska jest z wyboru rowerzystą.
Tak więc jeśli kupicie i10 i będziecie musieli podwieźć kogoś ważnego, nie wstydźcie się swojego autka. Jest w porządku, to auto do każdego zadania, nawet najbardziej specjalnego.
Mógłby być tańszy
– Warto go kupić? – zapytał mnie Biedroń w aucie. I wydaje się, że tak. Ale muszą nam przede wszystkim odpowiadać jego design i właściwości jezdne. Bo za i10 nie zapłacimy mało.
W ofercie na rok 2017 (z 2016 pewnie już niewiele zostało) obowiązuje obecnie cennik promocyjny. Najtańszy i10 został wyceniony na 36,9 tys. zł. Ale w praktyce to wersja niewybieralna, bo nie ma w niej ani klimatyzacji manualnej ani nawet radia. Dopłata za te udogodnienia to 3900 złotych. Więc nawet z promocją trzeba mieć 41 tysięcy. W ofercie normalnej ta sama wersja – wciąż bez radia i "klimy" – kosztuje 39,9 tys. zł. KIA w Picanto w tej cenie radio i klimatyzację już oferuje w standardzie.
To uwiera, tym bardziej, że Hyundai, jeśli chodzi o wyposażenie, nie ma żadnego wabika na ściągnięcie klientów. Nawet zestaw głośnomówiący, rzecz praktycznie podstawowa w mieście, nie był dostępny w recenzowanej wersji wyposażenia – a to trzecia z czterech dostępnych. Kosztuje dodatkowy tysiąc. Tymczasem promocyjna cena testowanego modelu to 48,8 tysiąca. Nagle się okazuje, że nie trzeba dużo dorzucić, żeby kupić większe auto.
Humor na szczęście poprawia gwarancja. Pięcioletnia, bez limitu kilometrów, a to już jest bardzo duży atut. Choćby konkurencja ze Skody (w modelu Citigo) oferuje tylko dwa lata. Można więc bez strachu wjeżdżać na wysokie krawężniki. Jak coś strzeli, to naprawią.
Poza tym to w końcu okazja na własne, pachnące świeżością auto, możliwość własnoręcznego zerwania folii z foteli. A ponieważ Hyundai i10 daje sobie radę w trasie, to jeśli ruszamy w drogę od święta, dlaczego nie wybrać jego zamiast większego, ale starego?