Jacek Kurski, poza władzą nadaną mu z ramienia partii, ostatnimi czasy pokazał, że ma jeszcze inne moce. Stanięcie w kontrze do prezesa TVP automatycznie ozłaca i nobilituje. Na przykład wczoraj okazało się, że program "Jaka to melodia" był ostatnim bastionem jakościowej telewizji w TVP. Potem długo, długo nic, a następnie w rankingu jakościowych programów był już tylko dawno zdjęty "Pegaz" i przedstawienia Teatru Telewizji.
Ostatnie miesiące, już nawet lata, to bez wątpienia czasy spolaryzowania społeczeństwa. Trudno się dziwić, że dyskusja polityczna czy światopoglądowa może być utrudniona, kiedy jeden z partnerów zwraca się do nas z pozycji siły, czy nie respektuje prawa. Jednak recenzowanie sztuki albo rozrywki, a nawet możliwości intelektualnych na podstawie popierania bądź buntowania się przeciwko obozowi władzy jest dość niebezpieczne.
Jaka to tragedia?
W moim odczuciu dodanie piosenek patriotycznych do repertuaru utworów zgadywanych w "Jaka to melodia" nie wpłynie znacząco na jakość prezentowanych tam treści. Jest to jeden z tych formatów telewizyjnych (obok seriali paradokumentalnych), których mimo szczerych chęci i mocnego samozaparcia, nie byłam w stanie obejrzeć w całości. Niby nic strasznego, lekka formuła, zgadywanie znanych i lubianych przebojów. Jednak dramat zaczyna się robić wtedy, kiedy na wizji te znane i lubiane przeboje przeistaczają się w muzyczne monstra wykonywane przez zespoły ostatnim razem widziane na weselu pod Ostródą. Finezji całości absolutnie nie dodaje – dość delikatnie rzecz ujmując – nie najwyższych lotów humor prowadzącego. Teraz jednak, kiedy Robert Janowski zdecydował się odejść z programu po zmianach wprowadzonych przez Jacka Kurskiego – "Jaka to melodia" i sam prowadzący stali się polskim dobrem narodowym.
Jasne, majstrowanie przy najpopularniejszym programie TVP, przy oglądalności lecącej łeb na szyję, jest ryzykowne. Oczywiście, wpływ na decyzję Janowskiego miał ponoć też fakt, że stałby się etatowym pracownikiem TVP. To z kolei wiązałoby się z wykorzystywaniem wizerunku prowadzącego do firmowania innych akcji telewizji – i tutaj oczywiście pokłony za to, że pan Robert chciał zachować niezależność kosztem prowadzenia swojego programu. Ale naprawdę zaskakujące jest to, jak program, który był jednak bardzo wyrazistym przykładem upadku misji publicznej, staje się forpocztą walki o wolność mediów. A przykłady można mnożyć.
Zdelegalizować polskie kabarety
Podobnym nimbem wspaniałości okryły się polskie kabarety, które z anteny w zeszłym roku ściągnął prezes Kurski. Jasne, uważa się, że bulterier PiS zrobił to, żeby oszczędzić sobie kłopotu. Każdy kolejny odcinek przed emisją trzeba byłoby oglądać i analizować, czy śmieszki z rządzących mogą się pojawić, czy tym razem prezes się zdenerwuje i będzie wizyta na dywaniku.
Mimo tych wątpliwych moralnie intencji, sama chciałam wysłać Kurskiemu list dziękczynny za to, że telewizja nie będzie katowała mnie paździerzowym humorem polskich kabareciarzy. Bo poza kilkoma nielicznymi wyjątkami (kabaret Hrabi, jesteście super), rodzima scena kabaretowa to siedlisko seksizmu, rasizmu, wyśmiewania biedy, dowcipu ciężkiego, jak poranek po suto zakrapianej imprezie.
Przykładem niech będzie skecz, który tak bardzo poruszył antyrządową publikę, Kabaretu (nomen omen) Skeczów Męczących. Zęby zaczynają boleć już w pierwszej minucie, po trzech boli już cała skóra, pod koniec ból odczuwam nawet w oddechu.
To jest po prostu bardzo, bardzo złe. Niezależnie od tego czy wpisuje się w nasze poglądy, czy uderza w nie. Znów jednak działalność Jacka Kurskiego sprawiła, że polskie kabarety, z jaskini nieśmiesznych żartów wybiły się na panteon niepokornych satyryków.
Opole bardziej offowe niż Off-festival
Podobnie mityczny stał się festiwal w Opolu. W tym roku wywołał tak wielkie emocje, że niezorientowany obcokrajowiec mógłby uznać, że to najważniejszy i najchętniej oglądany festiwal muzyczny w Polsce. Dla porównania w 2016 roku Opole miało najgorsze wyniki oglądalności, a z kolei w 2014 roku o naszym dobru narodowym tak na łamach Gazety Wyborczej pisał Robert Sankowski
Tegoroczna opolska paranoja pozwoliła nam uwierzyć, że tracimy najwspanialsze muzyczne wydarzenie świata. Nasze Roskilde, nasze Bayreuth.
Zaprogramowanie społeczeństwa według jednego wzorca zachowań – skandaliczne decyzja władzy, czyni obiekt tej decyzji genialnym, dobrym, wybitnym – niebezpiecznie upraszcza rzeczywistość. Ułatwia manipulowanie.
Ocenianie sztuki i rozrywki poglądami politycznymi kończy się zwykle gorzej niż większość starożytnych mitów. W tym ten o Midasie.
Festiwal w Opolu zabrnął w miejsce, w którym nie przypomina żadnej - ani polskiej, ani zagranicznej - współczesnej imprezy muzycznej. I to stwierdzenie nie jest komplementem.