„Nóg nie podnosi, jak przystało na tancerkę, tylko rzuca nimi nad głowę jak pajac na sznurku. Chce tańczyć jak chłopcy tańce charakterystyczne wcale nieodpowiednie dla dziewcząt. Powinna była urodzić się chłopakiem. Tancerką nie będzie” – powiedziała jej pierwsza nauczycielka, Bronisław Niżyńska, siostra sławnego Wacława. Nie mogła pomylić się bardziej.
Dziennikarka, najczęściej piszę o trendach, mediach i kobietach. Czasem bawię się w poważne dziennikarstwo, czasem pajacuję. Można się pomylić.
Kilkanaście lat później Loda, której stopa nigdy nie postała w szkole baletowej, miała zostać primabaleriną Teatru Wielkiego, a niebawem ruszyć w tournée po Europie, a potem także Japonii i Stanach. Rozpisywały się o niej gazety w każdym kraju, w którym tylko występowała, w tym „Le Monde” czy „New York Times”. W międzyczasie zagrała w kilku filmach, zaprzyjaźniła się z Polą Negri i Eugeniuszem Bodo, zaliczyła pięć wesel, niejeden romans, ale także załamanie nerwowe i poronienie podczas występu. W swoich czasach zapełniała sale całej Polski – od prowincjonalnych scen po największe teatry, a po wojnie osiadła w Stanach. Do swojej ukochanej Warszawy wróciła w latach 80.
Dziś postać niemal zapomniana, jej nota biograficzna na Wikipedii nie przekracza kilkunastu linijek, a nazwisko Halama, niegdyś na ustach całej Rzeczpospolitej, kojarzą głównie osoby odwiedzające Zakopane. Tak nazywa się willa, w której mieszkała jedna z jej sióstr.
Na scenie urodzona
Pierwszy raz na scenie znalazła się jeszcze w łonie swojej matki, również tancerki. Rodzice Lody byli wędrownymi artystami, a traf chciał, że koniec ciąży przypadł na ich tournée po Polsce, czy, będąc precyzyjną, po zaborze rosyjskim. Marta Halama skończyła występ w miasteczku Czerwińsk nad Wisłą i została zawieziona do szpitala. Lekarz nie chciał uwierzyć, że „to już” – po drobniutkiej Marcie w teatralnym kostiumie zupełnie nie było widać ciąży. Urodziła nad ranem, a córce dała na imię Leokadia. Był rok 1911.
Matka Lody była panienką z tak zwanego „dobrego domu”, a w tamtych czasach córkom bogatych przedsiębiorców nie wypadało tańczyć zawodowo. Żeby występować uciekła z domu ze swoją sporo starszą ciotką. Kiedy przyjeżdżała do rodzinnego Poznania rodzina Cegielskich rozsyłała po mieście ludzi, którzy zrywali plakaty reklamujące występy wyrodnej córki. Ojciec Lody w pierwszej kolejności był muzykiem, jednak przyuczył się do bardzo modnych w tamtych czasach występów akrobatycznych. Rodzice przyszłej gwiazdy poznali się podczas prób wędrownego teatru.
Od najmłodszych lat Lodę i jej siostry – Alicję zwana Punią i Zizi (Józefinę) uczono tańca, akrobatyki i gry na instrumentach. Kiedy były nastolatkami zaczęły występować razem z matką jako siostry Halama. Prowadziły wędrowny tryb życia, wciąż w trasie, nigdy nie chodziły do prawdziwej szkoły dłużej niż miesiąc. Mimo to, Marta dbała, żeby córki wyrosły na porządne kobiety, czas wolny od prób spędzały na szyciu, gotowaniu i modlitwie. Głęboka religijność, mimo dość luźnego podejścia do wierności została z Lodą na zawsze. Koledzy z teatru uważali początkowo, że wieczne wizyty w kościele Halamek to rodzaj ekstrawaganckiej pozy.
Kiedy Polska odzyskała niepodległość, Stanisław Halama postanowił zabrać żonę i cztery już córki (najmłodsza, Helena, urodziła się w 1919 roku) do ojczyzny. Halamowie po latach tułaczki chcieli znaleźć sobie prawdziwy dom. Trudno było się im utrzymać, tym bardziej, że coraz lepiej tańczące dziewczęta były ulubienicami publiczności. Tancerze trup baletowych, z którymi często występowały byli oburzeni, że amatorki, a w dodatku nastolatki zbierają gorętsze owacje. Wiele kontraktów zerwano. Po kilku miesiącach na Śląsku, skąd pochodził Stanisław, padło na Warszawę, rodzina zamieszkała w dwupokojowym zaledwie mieszkaniu przy ulicy Pięknej. Loda do końca życia będzie wspominała widok na miasto roztaczający się z siódmego piętra. Siostrom początkowo nie było łatwo się zaczepić. Występujące jako trio nastolatki były wychudzone i biednie ubrane, co nie ułatwiało znalezienia angażu.
Przed Państwem siostry Halama
Pewnego dnia zdesperowana Marta jakimś cudem przekonała dyrektora teatru rewiowego Morskie Oko mieszczącego się przy ulicy Jasnej, żeby przerwał próbę i zobaczył, co potrafią jej córki. Atmosfera była napięta, aktorzy z powątpiewaniem patrzyli jak dziewczynki wchodzą na scenę. Najstarsza i najładniejsza Zizi, której wszyscy nauczyciele tańca wróżyli wielką przyszłość na scenie, była sparaliżowana. Pokaz dała ostrzyżona i ubrana jak chłopak Loda, która miała partnerować siostrze tańcząc męską partię.
Dyrektor od razu dał angaż wszystkim trzem Halamkom, które szybko stały się największymi gwiazdami rewii, ściągającym co wieczór tłumy widzów. Ulubienicą publiczności stała się nieokiełznana Loda. Często improwizowała, a z czasem do swoich układów zaczęła dodawać skomplikowane figury akrobatyczne, których na deskach stołecznych teatrów nie widywano wówczas często, a już na pewno nie w wykonaniu kobiet.
Wokół młodziutkich sióstr zaczęły się kłębić tłumy wielbicieli, zwanych przez rozpoznające ich dziewczęta „Klubem myśliwskim”. Żartobliwe określenie wzięło się stąd, że surowa Pani Marta dbała nie tylko o stale rosnące gaże swoich córek, ale i o ich cnotliwość. Nie było miejsca na popremierowe imprezy czy wizyty młodych mężczyzn. No, chyba, że któraś z nich leżała akurat z kontuzją w domu, a te wraz z rosnący popytem na akrobatykę robiły się coraz częstsze.
Halamki na polecenie matki odgrywały przed dyrektorem teatru regularną pantomimę polegającą na ostentacyjnym pakowaniu się i udawaniu, że zrywają kontrakt, do momentu aż zrozpaczony Włast padał na kolana błagając, by zostały i godził się na kolejne podwyżki. Mimo kurateli surowej matki dziewczęta coraz lepiej poznawały grupę swoich teatralnych adoratorów wpadających nieustannie z czekoladkami i kwiatami na ulicę Piękną. Wkrótce zaręczyły się. Śluby Halamki brały wszystkie w 1929 roku, w odstępach zaledwie kilkutygodniowych – Alicja wyszła za wojskowego, Zizi za tancerza, a 18-letnia Loda została hrabiną Dembińską. Andrzej, jej pierwszy mąż był jednym z adoratorów, który przychodził co noc do Morskiego Oka podziwiać wdzięki sióstr. Pierwszy raz prosił ją o rękę po jednym z przedstawień, przerażona Loda odmówiła. Kochała się wówczas w najlepszym przyjacielu Andrzeja, któremu przesyłała namiętne liściki, dostarczane przez nikogo innego, jak Dembiński. Drugą próbę podjął w Paryżu, w Lasku Bulońskim, pod wpływem chwili nastoletnia wszak jeszcze Leokadia zgodziła się.
Po wydaniu córek za mąż Marta oznajmiła, że od tej chwili umywa ręce od prowadzenia ich karier, niech troszczą się o nie mężowie. Sytuacja finansowa rodziny była nieporównywalnie lepsza, matka wysłała więc najmłodszą z sióstr, sporadycznie występującą Helenę do prywatnej szkoły dla dziewcząt w Belgii.
Hrabina Dembińska née Halama
Szybko okazało się, że niemogąca usiedzieć na miejscu Loda nieszczególnie odnajduje się w roli hrabiny. Może i oszołamiały ją zakupy w Paryżu, jako że zawsze miała słabość do pięknych kreacji, ale rozrywki męża i jego znajomych skrajnie ją nudziły – z niedowierzaniem patrzyła na przejażdżki konne, mecze niesłychanie modnego wówczas tenisa i grę w karty. Z czasem zaczęła izolować się od towarzystwa, zamykała się w pokoju i długie godziny tańczyła przed lustrem. Mąż zrozumiał, że nie ma co liczyć na zrobienie z Lody przykładnej żony i zgodził się na występy i sfinansował szkołę tańca eksperymentalnego w Dreźnie.
Po powrocie Loda zaczęła występować solo, odnosząc nie mniejszy sukces komercyjny, niż w siostrzanym trio. Pobierała lekcje śpiewu, żeby z tancerki stać się gwiazdą dużego formatu. O jej głosie wypowiadano się rozmaicie, jednak jej osobowość sceniczna pokrywała z nawiązką wszystkie niedociągnięcia warsztatu. Konferansjerem podczas jednego z występów był Aleksander Żabczyński, aktor i amant rodzącego się polskiego kina. To była miłość od pierwszego wejrzenia i romans, o którym plotkowała cała ówczesna Warszawa. Tym bardziej, że Żabczyński miał młodą, piękną żonę, z którą wydawał się szczęśliwy. Loda wspominała ten gorący romans i zdaje się swoją pierwszą, wielką miłość z rozrzewnieniem. Przez niecały rok wielokrotnie zrywali ze sobą, żeby znowu paść sobie w objęcia w najmniej oczekiwanych momentach. Żabczyński, nazywany przez Lodę Alem, nie umiał zostawić żony, którą na swój sposób kochał.
W końcu Loda mając dość ciągłych awantur i napięcia powiedziała Alowi, że wraca do męża, z którym była w separacji. Nie było to prawdą, ale wiedziała, że Żabczyński nie jest w stanie podjąć decyzji, a takie oświadczenie szczególnie go zrani. Aktor, który odwiedził ją w garderobie nie powiedział ani słowa, zbladł i wyszedł. Loda wiedziała, że tym razem to już naprawdę koniec. Mimo że do przedstawienia zostało jej jeszcze dobrych kilka godzin zaczęła się mechanicznie malować, jednak kiedy spojrzała na siebie w lustrze wiedziała, że dziś nie zatańczy. Wyszła z teatru i szła przed siebie. Wspomina, że nie myślała o niczym, nie czuła nawet bólu, tylko przerażającą pustkę, jak gdyby już nigdy miała nic nie poczuć.
Z otępienia wyrwały ją gwizdy pociągów odjeżdżających z Dworca Głównego. Wsiadła do pierwszego lepszego, i dopiero po kilku godzinach zorientowała się, że jedzie do Częstochowy. Uznała to za zrządzenie losu. Kolejne trzy dni klęczała we łzach pod cudownym obrazem modląc się do Matki Boskiej, żeby wróciła jej miłość. Mieszkała w tym czasie u staruszków poznanych w pociągu, którzy uznali, że dziewczyna jadąca sama na Jasną Górę z pewnością jest porządną panienką.
Po kilku dniach, kiedy czuła się mniej odrętwiała poszła do kiosku po gazety. Okazało się, że na jednej z okładek jest jej wielkie zdjęcie i podpis „Warszawa szuka Lody Halamy”. W mieście zarządzono w tym czasie poszukiwania, przeczesywano oba brzegi Wisły i peryferia. Loda przestraszyła się o mamę i natychmiast do niej zatelefonowała. Następnego dnia po tancerkę przyjechali pani Marta i hrabia Dembiński, z którym miała się rozwieść kilka miesięcy później.
Romans z Miastem Świateł
Loda wiedziała, że jej największą miłością pozostanie taniec. W wywiadach mówiła, że najpełniej żyje na scenie. Warszawa robiła się dla niej za ciasna, a rewiowe formuły nie odpowiadały tak, jak kiedyś. Zaczęła grać w filmach, a potem zdecydowała się na skok na głęboką wodę – szalony Paryż lat 30., gdzie królowały kabarety, a równolegle rodził się taniec współczesny.
Pierwsze angaże dostała dzięki protekcji Ignacego Paderewskiego, ogromnego fana jej talentu. Choć występy zbierały jak najlepsze recenzje, gaże pozostawiały wiele do życzenia. Jako najbardziej znana tancerka II Rzeczypospolitej Loda mogła w ojczyźnie żądać zaporowych kwot. W Paryżu była zaledwie jedną z wielu tancerek, które zjechały się tu ze świata, w nadziei na karierę na miarę Josephine Baker. Do tego małżeństwo z hrabią i świetne zarobki przyzwyczaiły ją do wystawnego życia i pięknych strojów, szastająca pieniędzmi przez całe swoje dotychczasowe dorosłe życie Loda nie bardzo umiała obchodzić się z mniejszym budżetem. Zaczęła wracać do Polski i dawać tam występy gościnne, żeby podreperować kiesę. Pewnego razu, żeby kupić bilet do Warszawy musiała zastawić kolczyki, ponieważ nie miała już ani grosza.
Od kolejnych potyczek w Paryżu uchroniły ją zaproszenia na kolejne światowe tournée – najpierw po Niemczech i Skandynawii, a potem po szalenie wówczas egzotycznej Japonii, gdzie dawała solowe występy. Była również w Stanach, gdzie w Operze w Chicago wystąpiła w „Halszce”, której była zarazem choreografką. Pobyt w Stanach to czas romansu z Józefem Czaplińskim, polskim śpiewakiem, zdeterminowanym, żeby zrobić karierę w Stanach. Po jednym z występów wpadł w oko grace Moore, ustosunkowanej w Hollywood aktorce filmowej i gwieździe opery. Loda wiedziała jak zależy mu na karierze, poza tym Jerzy był dla niej bardziej przyjacielem i kochankiem, niż wielką miłością – odpuściła i wsiadła na Batorego płynącego do kraju. Już na statku dostała depeszę, że bardzo spodobała się ludziom z wytwórni MGM i żeby natychmiast wracała do Stanów na testy kamerowe, ale nie chciała. Tymczasowo miała dość Ameryki. Po powrocie do Polski spotkał ją nieoczekiwany zaszczyt – została zaangażowana jako primabalerina w Teatrze Wielkim w Warszawie.
Sytuacja była bezprecedensowa – oto dziewczyna, która nie raz podrygiwała półnaga w humorystycznych rewiach, i była tanecznym samoukiem, została pierwszą tancerką wśród profesjonalnych baletnic. Premiery Lody były pasmem sukcesów. Do poważnych murów Teatru Wielkiego wnosiła powiew świeżości, a publiczność pamiętająca ją jeszcze z czasów kabaretu Morskie Oko i znająca ze srebrnego ekranu tym kupowała bilety nie tyle na spektakl, co na Lodę Halamę.
Miłość od pierwszej jajecznicy
W międzyczasie z Belgii wróciła świetnie wykształcona i władająca 4 językami Helena, która dostała pracę w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Tam poznała przystojnego Szwajcara o polskich korzeniach i bon vivanta – George’a Gołębiowskiego. Była pod ogromnym wrażeniem mężczyzny, być może nawet sama się w nim podkochiwała, ale postanowiła przedstawić go starszym siostrom, trochę chyba chcą się pochwalić tak eleganckim znajomym. George znając trochę Helenę i wiedząc jak bardzo zwraca uwagę na wygląd, postanowił dla żartu ubrać się w najbrzydsze, najbardziej zniszczone ubranie, jakie znalazł. Mimo to wywarł kolosalne wrażenie na Lodzie, która wspomina, że był to jeden z tych mężczyzn o nieodpartym uroku, dla których kobiety z jakiegoś powodu tracą nagle głowę.
Zakrapiane spotkanie przedłużyło się do rana, a Loda z nowym znajomym zostali sami. Zaproponowała mu, że skoro jest już rano, to może zjedliby jajecznicę. W domu okazało się, że nie ma jajek, więc Gołębiowski poszedł po nie do siebie. Wrócił do Lody i już nie wyszedł, a koszyczek, w którym przyniósł jajka nazwali koszyczkiem szczęścia i traktowali jako swego rodzaju amulet ich związku.
Spotykali się jakiś czas, ale na ślub zdecydowali się dopiero po ataku Niemców na Polskę w 1939 roku. Georges był obywatelem Szwajcarii, która nie brała wszak udziału w wojnie. Para chciała jak najszybciej opuścić kraj – mieli jechać autem na południe, a następnie przez Czechy, Węgry i Austrię aż do matki George'a w Szwajcarii.
Co zabawne, zabrał się z nimi hrabia Dembiński, pierwszy mąż Lody, z którym pozostawała mimo rozwodu w przyjacielskich stosunkach. Andrzej bardzo lubił Gołębiowskiego i żartował, że miarą dobrego męża jest wybranie kolejnego dobrego męża dla swojej żony. Pierwszy przystanek na noc zrobili w Krakowie. Dembiński miał spać kątem u znajomych, a nowożeńcy liczyli, że uda się im wynająć pokój w hotelu. Niestety nie byli jedynymi, którzy uciekali z kraju na południe. Noclegu nie udało się znaleźć, a noc poślubną Loda i Georges spędzili na rozkładanym tapczanie obok…hrabiego Dembińskiego, który był wyraźnie całą sytuacją rozbawiony.
W spokojnej, dostatniej Szwajcarii małżeństwo spędziło niespełna dwa lata, często goszcząc w willi Paderewskiego, gdzie spotykali się uciekinierzy z Polski. Gołębiowski miał do załatwienia interesy – miał jechać do Londynu, Paryża, a potem do okupowanej Warszawy. Loda postanowiła wracać z nim, chciała być przy matce, tym bardziej, że była w ciąży i potrzebowała jej pomocy. Gołębiowski zajął się jak przed wojną handlem, a Loda po rozwiązaniu zgłosiła się do pracy w PCK, które organizowało posiłki dla rosnącego tłumu niedożywionych mieszkańców.
Pomagała także przy fałszowaniu aktów zgonu żołnierzy walczących pod Westerplatte i ukrywaniu ich poza miastem, ponieważ w rządzonej przez Niemców Warszawie groziła im śmierć. Żeby dorobić do kruchego domowego budżetu pracowała w znakomicie prosperującej kawiarni U aktorek, gdzie było jak w innym świecie – goście śmiali się, żartowali i zajadali specjalnością zakładu: tortem orzechowym.
Miasto jednak z miesiąca na miesiąc stawało się coraz biedniejsze, częściej dochodziło do włamań i kradzieży. Pewnego wieczoru złodzieje przyszli do magazynu zamykanego właśnie przez Gołębiowskiego. Opróżnili kasę i oddali w jego stronę strzał. Kula utkwił w czaszce i George’a nie udało się uratować. Zmarł kilka dni później w szpitalu.
Loda była przerażona. Została w mieście z małym dzieckiem i z niewielkim źródłem utrzymania, a do tego niebawem okazało się, że jej mąż współpracował z AK i jest poszukiwany przez Gestapo. Wszyscy znajomi doradzali jej jak najszybciej wyjechać z kraju do Szwajcarii.
Po przyjeździe do domu teściowej okazało się, że oszalała po stracie syna kobieta uważa, że winę za śmierć George’a ponosi Loda. Wyżywała się na niej, opowiadała coraz bardziej wybujałe teorie, by w końcu zabrać syna i ukryć go u znajomych w górach, pozwalając jedynie na sporadyczne kontakty. Postanowiła przejąć prawa rodzicielskie, mówiąc, że skoro Loda odebrała jej jedynego syna, więc teraz ona zabierze jej Jerzego. Halama była przerażona. Była cudzoziemką bez pieniędzy, a teściowa była dobrze sytuowaną, szanowaną obywatelką. Na kilka dni przed kolejną rozprawą sędzia zaczepił Lodę na ulicy, poradził zabrać dziecko i uciec z kraju. Teściowa miała wielu opłaconych świadków, w sądzie Loda nie miała szans.
Pożegnanie ze Starym Kontynentem
Znowu zaczęła się tułaczka – najpierw do Francji, potem do Londynu. Halama musiała utrzymać siebie i dziecko, zaczęła więc tańczyć w kawiarniach i kabaretach. Nie myślała już o karierze, ale o tym, żeby wychować jak najlepiej syna. Żeby uzyskać obywatelstwo, które dawałoby jej prawo do kształcenia syna w brytyjskiej szkole poślubiła Anglika.
Jednak brytyjski klimat, a w szczególności stare, nieogrzewane budynki szkolne i przymus chodzenia w krótkich spodniach szkodził Jerzemu, który wciąż chorował. Loda postanowiła odnowić swoje kontakty w Stanach i zabrać tam mówiącego świetnie po angielsku syna.
Zamieszkali w Kalifornii, bardzo pomogła im tamtejsza Polonia, w szczególności Pola Negri, którą Loda znała jeszcze sprzed wojny z Berlina. Negri również była tancerką, a zanim zaczęła robić karierę filmową, podobnie jak Loda była solistką w Teatrze Wielkim. Życie w Stanach powoli się układało, a Loda przyzwyczajała się do nowej rzeczywistości. Zajęła się sprzedażą nieruchomości, głównie luksusowych willi, jak wspomina czas mijał jej na luksusowych przyjęciach w domach gwiazd, które w Hollywood lat 50. i 60. były codziennością. Jeszcze dwukrotnie wychodziła za mąż. Za każdym razem dla obywatelstwa. Pod koniec lat 60. wróciła do Londynu, chciała żeby Jerzy skończył studia w Wielkiej Brytanii, poza tym nie podobał się jej wpływ jaki jeden z jej kochanków wywierał na dojrzewającego wszak bez ojca syna. W Londynie znowu dała o sobie znać smykałka Lody do interesów – zaczęła prowadzić restaurację, potem kupiła dwie kolejne. Od czasu do czasu latała na występy gościnne do komunistycznej ojczyzny, co lokalna Polonia miała jej bardzo za złe. Jako blisko 70-latka podjęła decyzję o powrocie do kraju.
Szara Warszawa lat 80. w niczym nie przypominała jej rozhulanego, skrzącego się neonami miasta jakie zapamiętała. W 1984 roku wyszła jej znakomita autobiografia „Moje nogi i ja”. Tytuł nawiązywał do jej przedwojennego szlagieru „A ja mam nogi”. We wstępie napisała: „Fizycznie wieku nie czuję, natomiast łapię się na tym, że coraz częściej myślami wracam do przeszłości. Może dlatego, że przeszłość była o tyle, tyle ciekawsza od teraźniejszości…”. Zmarła w 1996 roku i została pochowana na Cmentarzu Powązkowskim. Halama nie przeszła obok życia, ale raczej przetańczyła je dając z siebie wszystko. Często powtarzała, że to estrada nauczyła ją życia i zastanawiała się dlaczego żyła w takim opętańczym tempie nie przystając ani na chwilę.
Najwięcej zawsze dostawało się mnie, tym bardziej, że podczas lania bezczelnie się śmiałam, co doprowadzało mamę do szalu. Nigdy nie udało się jej zmusić mnie do płaczu. Powstawał podczas tych seansów istny dom wariatów. Mieliśmy w domu papugę i małpkę. Papuga – ara – gadatliwa – powtarzała za mamą jej słowa, chrapliwie ją przedrzeźniając i bujając się co sił na swoim trapezie. Małpka skakała po całym pokoju szczęśliwa, że coś się dzieje.
„Moje nogi i ja” Loda Halama
Podeszłam do budki suflera, skoczyłam na nią, i z niej do tyłu zrobiłam tzw. salto. Sala zamarła na chwilę, żeby potem znów zagrzmieć huraganem braw. Stojący za kulisami Włast (dyrektor teatru – przyp. red.) był ponoć cucony, bo o mało nie dostał zawału serca. Do mamy krzyczał: Niech pani tej wariatce zabroni takich akrobacji! Zabije się i rozłoży mi teatr! A mama na to: Nic jej nie będzie, chce mieć powodzenie, musi ryzykować.
„Moje nogi i ja” Loda Halama
Nad Bajkałem (Boże, jaki piękny…) na krótkich postojach moi gościnni gospodarze skupowali wspaniałe ryby od sprzedawców krążących dookoła pociągu; później szef restauracyjnego wagonu robił nam z tego prawdziwe uczty. Nie obeszło się bez małego flirtu – aby wypełnić czas podróży – z przystojnym oficerem, który zaopatrywał mnie w książki Lermontowa i Puszkina. Ponieważ był bardzo sentymentalny, powiedziałam mu kiedyś, że nie kojarzę jego osoby z rewolucją i przelewem krwi. (…) Podróż dobiegała końca. Dziwne, ale wcale mi się nie dłużyła. Mój sentymentalny Szura zdaje się zupełnie „wsiąkł”, a ja przez próżność i nadmiar wolnego czasu, przyjmowałam jego adorację z przyjemnością.
„Moje nogi i ja” Loda Halama
Al nie przyszedł zaraz pierwszego dnia, ociągał się, jak mi jego koledzy opowiadali, bał się tego spotkania. Cóż, nie wiedzieliśmy jak się zachować, jak przywitać, była jakaś niewidzialna ściana przeszłości między nami. Partir c’est mourir un peu – przyszło mi na myśl, już nie można było wskrzesić niczego. Nie odnaleźliśmy się.
„Moje nogi i ja” Loda Halama
(…) zaangażowano mnie do Alhambry, sławnego paryskiego music-hallu. Dyrektorem był Czech, Robiczek. Już po pierwszym występie zaproponował mi, czy nie zatańczyłabym tego samego tańca cygańskiego, ale nago – za potrójną gażę. A gaża w ogóle była bajońska. Odpowiedziałam, że jestem tancerką, a striptease to nie moja specjalność. (…) Potem odmówiłam pójścia na kolację po przedstawieniu – wiedząc czym ta kolacja się skończy (zresztą – naprawdę byłam bardzo zmęczona). Na drugi dzień na afiszu była reklamowana jakaś Mulatka, ja natomiast zostałam przesunięta na jej podrzędną pozycję.
„Moje nogi i ja” Loda Halama
Tak więc po kolacji w gronie przyjaciół, gdzieś nad ranem, w strojach wieczorowych, odprowadzana przez zawianą eskortę, wsiadłam do pociągu transsyberyjskiego, w którym jechały już szalenie poważne Wiedenki i impresario Stock. Zapasów szampana wystarczyło nam prawie do granicy – aż dotąd odprowadzili mnie co gorętsi wielbiciele. W ogóle to był widok – w wieczorowych strojach, w szampańskich humorach, z butelkami w rękach wchodzili do pociągu, który ma mnie zawieźć do Japonii!
„Moje nogi i ja” Loda Halama
Pani Chałupcowa (matka Poli Negri mieszkająca z nią w Hollywood – przyp.red.) zobaczyła kiedyś Rudolfa Valentino pędzącego w otwartym aucie z dziewczyną o rudych włosach. Oburzona przybiegła z tym do Poli: „Walenty (tak go nazywała) z rudą!” Kiedy Valentino zjawił się u Poli, ta na powitanie wycięła go w buzię: „To za tę rudą, co ją wozisz!” Okazało się, że „rudą” był pies, dopiero co kupiony, o długich rudych włosach, które z daleka rzeczywiście mogły wyglądać na damskie.