Nie milkną echa przemówienia Donalda Trumpa z Placu Krasińskich w Warszawie. Od kilku dni politycy, media i różnej maści eksperci pompują balon polskiej megalomanii, która ma przykryć wszelkie narodowe kompleksy. Polacy poczuli się dowartościowani, bo wreszcie ktoś nas pochwalił i połechtał naszą narodową dumę, a eksperci przekonują, że takiej promocji polskiej polityki historycznej nie mieliśmy nigdy.
Szkopuł w tym, że Donald Trump wcale nie napisał swojego przemówienia do Polaków, a zapewne już nawet o nim zapomniał. Prezydent USA tylko je przeczytał i to z dwóch prompterów.
Trump porwał tłumy?
Nad jego wizytą i polityczną odezwą do Polaków pracował na pewno sztab ludzi, ale to Polacy a nie Amerykanie nadali jej martyrologiczno-historyczny sznyt. Z założeniem, by silnie oddziaływała na emocje publiczności. Prezydent USA skupił się na odpowiedniej gestykulacji, mimice, tembrze głosu, czyli tym wszystkim czego uczą eksperci od socjotechniki i marketingu politycznego. A w Polsce czuł się jak u siebie, bo nigdzie indziej nie zostałby tak dobrze przyjęty.
– Wpływ na to przemówienie musiał mieć ktoś ze środowiska Polonii amerykańskiej ponieważ było ono bardzo historyczne, naszpikowane różnymi historycznymi wydarzeniami. A więc tylko Polak mieszkający w Stanach Zjednoczonych, albo Amerykanin polskiego pochodzenia, ktoś doskonale znający polskie sprawy, mógł je przygotować – mówi w rozmowie z naTemat prof Longin Pastusiak, amerykanista. – Nie wiem kto to był, bo różni Polacy kręcili się wokół sztabu Trumpa, a teraz kręcą się wokół Białego Domu – dodaje.
Wprawdzie ambasador USA w Polsce Paul Jones - jeszcze przed wizytą prezydenta USA - stwierdził, że Donald Trump osobiście redagował i pisał przemówienie, które wygłosi w Polsce, ale wiadomo, że dyplomacja rządzi się swoimi prawami.
Polacy na zapleczu prezydenta USA
Nieoficjalnie wiadomo, że głównym konsultantem przemówienia Trumpa w kwestiach historycznych był prof. Marek Jan Chodakiewicz, który przyleciał z Trumpem do Polski na pokładzie Air Force One. Zresztą profesor nie zaprzecza, a w Polsce sam chętnie komentował tą wizytę i to przemówienie.
Dziennikarze "Wiadomości" TVP1 główne tezy przemówienia prezydenta USA znali zanim zostało wygłoszone. - Po pierwsze, ostro skrytykuje Rosję, powie "wara". Po drugie, pogrozi palcem Berlinowi - wskazywał sam profesor na antenie sztandarowego programu informacyjnego TVP.
W TVP Info tłumaczył, że w USA "lewica okrzykuje prezydenta Trumpa agentem Kremla”, dlatego - zdaniem prof. Chodakiewicza - przyjazd do Polski miał pomóc prezydentowi Trumpowi zaprzeczyć tym pogłoskom. – Symbolicznie – co można lepiej zrobić, niż przyjechać do Polski i pokazać, że się wspiera Polaków, którzy nie chcą tutaj dominacji rosyjskiej? – pytał retorycznie.
Jak przypomniała "Gazeta Wyborcza” urodzony w Warszawie Chodakiewicz, syn znanego działacza opozycji w PRL, należy do najgorętszych wielbicieli Trumpa. Prezydenturę Baracka Obamy nazywał "dyktaturą lewactwa”. Krytycznie podchodził do rządów III RP, które nazywał "przekształconą PRL”.
W Polsce prof. Chodakiewicz zyskał sławę w 2005 r., kiedy ogłosił, że wyniósł z IPN katalog nazywany "listą Wildsteina”. Zdumiał tym samego Bronisława Wildsteina, który twierdzi, że to on wyniósł listę, by przyspieszyć lustrację. Należy do najbardziej zaciętych krytyków Jana Tomasza Grossa i jego książki "Sąsiedzi” o mordzie w Jedwabnem.
Profesor Chodakiewicz pisze dla "Frondy"
Naukowiec wypowiadał się także na temat katastrofy smoleńskiej. Już w kwietniu 2010 r. nie wykluczał, że prezydent Lech Kaczyński mógł paść ofiarą Kremla. "Przecież mord polityczny był od zawsze modus operandi władz Rosji, a stał się wręcz genetyczną cechą sowieckich komunistów. (...) Bzdury? Niech Putin udowodni, że tak. Na razie mamy Gibraltar. W imię pojednania z Rosją, nie chcemy drugiego Katynia. Chcemy prawdy" - pisał w "Tygodniku Solidarność".
Prof. Chodakiewicz uzyskał doktorat na Uniwersytecie Columbia, był profesorem wizytującym na Uniwersytecie Loyoli, jest profesorem historii w The Institute of World Politics. W 2005 r. prezydent George W. Bush powołał go do Rady Pamięci Holocaustu. Należy też do rady Związku Żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych. Specjalizuje się w historii Polski i Hiszpanii, jest autorem kilkudziesięciu książek. Publikuje m.in. we "Frondzie”, "wSieci” i "Glaukopisie”. Jego książki wydaje Instytut Pamięci Narodowej.
Prawicowi publicyści wskazują także na innego Polaka, który mógł mieć wpływ na przemówienie Trumpa. Jest nim John Lenczowski, który razem z Chodakiewiczem pracuje w Instytucie Polityki Światowej. Lenczowski w latach 80. doradzał już prezydentowi Ronaldowi Reaganowi i zajmował się naszym regionem.To syn polskiego dyplomaty Jerzego Lenczowskiego.
Najbardziej znanym z Polaków, który brał udział w kampanii Trumpa był Corey Lewandowski, który przez pewien czas był nawet szefem sztabu Trumpa w okresie prawyborów. On też mógł mieć wpływ na słowa prezydenta USA.
Słowa Trumpa bez znaczenia
Amerykański prezydent wspominał na placu Krasińskich m.in. zabory, Bitwę Warszawską z bolszewikami, podwójną okupację – sowiecką i hitlerowską, długo rozprawiał o Powstaniu Warszawskim. Kilka razy powtarzał, że Polska przetrwała, bo Polacy byli niezłomni duchem. Mówił o Chopinie i Janie Pawle II. Wiedział, jak połechtać słuchaczy.
– Ja byłem rozczarowany tym przemówieniem, bo traktowanie Polaków jako wąskich i tanich nacjonalistów, których można pozyskać poprzez komplementy historyczne, świadczy o niepoważnym traktowaniu naszego kraju - podkreśla Pastusiak.
Według niego, to przemówienie zostało specjalnie przygotowane tak, żeby być miłe dla polskiego ucha. - A szczególnie dla tych klakierów, którzy zostali zwiezieni z różnych stron kraju. Natomiast z punktu widzenia znaczenia politycznego, międzynarodowego, czy dla znaczenia stosunków polsko-amerykańskich nie miało wielkiego, czy przełomowego znaczenia - ocenia prof. Pastusiak.