
W ich relacjach absurd goni absurd. Bo zazwyczaj sami nie bardzo wiedzą, za co mają być ukarani. Jednak ponieważ wielu z nich nie po raz pierwszy zostało spisanych podczas kontrmanifestacji w Warszawie w miesięcznicę smoleńską, to wiedzą, co będzie dalej. W sumie nawet nie są zaskoczeni tym, że zostali spisani. Mówią jednak, że z miesiąca na miesiąc policja działa coraz ostrzej i coraz bardziej prowokacyjnie.
W trakcie poniedziałkowych kontrmanifestacji na Pl. Zamkowym i na Krakowskim Przedmieściu policja spisała dane w sumie 106 osób. Dziś rano, czyli po paru godzinach od ich wylegitymowania, okazało się, że 44 spośród nich mogą się spodziewać wezwania na stołeczną komendę policji przy ul. Dzielnej. O tym, że policja szykuje wnioski o ukaranie tych osób za wykroczenia, poinformował szef MSWiA Mariusz Błaszczak.
– Sytuacja jest o tyle kuriozalna, że ja nie wiem, za co zostałam spisana, bo nie popełniłam żadnego wykroczenia – mówi jedna z organizatorek kontrmanifestacji przy ulicy Karowej, Ewa Błaszczyk. Co ważne, ten protest był w pełni legalny. Wojewoda mazowiecki wydał zakazy dotyczące dwóch z trzech manifestacji zaplanowanych 10 lipca w rejonie Krakowskiego Przedmieścia – ta przy Karowej w okolicach pomnika Bolesława Prusa została oszczędzona. A jednak... Pani Ewa – jak wynika z jej relacji – po prostu stała obok niewłaściwej osoby.
Stałam na takim podwyższeniu, na drabince. Obok mnie stała koleżanka, która w ręku trzymała taką tubę. No i podszedł do mnie policjant i powiedział: "proszę zejść, spiszę panią, bo istnieje ryzyko, że pani tej tuby użyje". Czyli de facto zostałam spisana za ewentualność popełnienia rzekomego wykroczenia. Ja przez tę tubę nie przemawiałam, nie miałam jej nawet w ręce.
Wydarzenie z tubą i panią Ewą miało miejsce już po tym, jak policja wyłączyła nagłośnienie grupie demonstrantów zgromadzonych przy Karowej. I tu także nie obeszło się bez wylegitymowania. – Zostałem spisany jako osoba odpowiedzialna za sprzęt nagłośnieniowy – opowiada Maciej Bajkowski z Obywatelskiego Ruchu Demokratycznego. Jego zdaniem policja 10 lipca była dużo bardziej niż wcześniej nastawiona na to, by prowokować i doprowadzić do jakiejś eskalacji emocji wśród kontrmanifestantów.
Zarekwirowali nam wzmacniacz, którego używaliśmy podczas legalnej demonstracji. To dość absurdalne, bo ten system nagłośnieniowy służył nam m.in. do tego, aby apelować do uczestników kontrmanifestacji, by nie zakłócali modlitw czy przemówienia Jarosława Kaczyńskiego.
– Zakomunikowano mi, że dopuściłem się zakłócenia legalnego zgromadzenia, choć nie bardzo rozumiem, w jaki sposób miałbym to zrobić – opowiada Arkadiusz Szczurek, jeden z organizatorów akcji w pobliżu pomnika Prusa. Też legalnej, tak jak miesięcznica. – Ja tylko próbowałem uciszyć tłum – zapewnia i zarzeka się, że nie używał przy tym żadnych wulgaryzmów. Co jeszcze bardziej absurdalne – działo się to w momencie, gdy pochód z Jarosławem Kaczyńskim nie dotarł jeszcze w rejon ulicy Karowej, więc nie było nawet czego zakłócać!
Dopiero po pewnym czasie zorientowałem się, że mój mikrofon przestał działać. Policja weszła na teren naszej manifestacji i odłączyła nam wzmacniacz, jakby chodziło o to, aby utrudnić nam panowanie nad tłumem. A my nie zamierzaliśmy zakłócać przemówienia Jarosława Kaczyńskiego – zresztą jego zgromadzenie jeszcze w ten rejon wówczas nie dotarło. Czyli zostałem spisany za zakłócanie zgromadzenia, którego jeszcze nie było, co uznaję za prowokację i szykuję kroki prawne.
Podobnie Kajetan Wróblewski z organizacji Obywatele Solidarnie w Akcji (OSA), który również zauważa zmianę w zachowaniu policji wobec kontrmanifestantów smoleńskich. – Zaczęli stosować taką metodę, że cokolwiek się powie podczas naszych zgromadzeń, zostaje to uznane za zakłócanie tej pisowskiej demonstracji – opowiada Wróblewski. On z kolei został spisany już po tym, jak zgromadzenie uczestników miesięcznicy smoleńskiej zostało rozwiązane.
Jeden policjant zabrał mi dowód osobisty. Inny szarpał za nogawki, żebym zszedł z drabinki i nie zakłócał zgromadzenia. Zapytałem, czy jest jakiś przepis, który nie pozwala na wylegitymowanie obywatela stojącego na drabince, ale policjanci nie umieli mi powiedzieć. Potem wrócił tamten policjant, który już wcześniej kazał mi zejść z drabinki i zażądał ode mnie dowodu osobistego. Tłumaczyłem, że dowód zabrał mi już wcześniej jego kolega, ale nie docierało. Tak jak nie docierało, że zgromadzenie PiS jest już rozwiązane, więc nie ma czego zakłócać.
O tym jak łatwo można było zostać uznanym za osobę zakłócającą legalne zgromadzenie przekonała się pani Janina (imię zmienione – uczestniczka kontrmanifestacji woli pozostać anonimowa). Ona na Plac Zamkowy przyszła wraz ze znajomymi, którzy w latach 80' wyemigrowali do USA i którzy zaszokowani obserwowali policyjny mur, jaki dzielił kontrmanifestantów od uczestników smoleńskiej miesięcznicy.
Uznano to za zakłócanie legalnego zgromadzenia. Byłam i wciąż jestem w szoku, że za słowa "Lech Wałęsa" można w demokratycznym państwie być wyprowadzoną przez policję. Na własnej skórze poczułam, że naprawdę w tym państwie jestem gorszym sortem.
Pan Jan (również woli pozostać anonimowy) też wykrzykiwał "Lech Wałęsa". Ale nie tylko. Krzyczał też "Frasyniuk!", no i jeszcze "Witamy Ciemnogród!". To ostatnie hasło wykrzykiwał wtedy, gdy pomiędzy kordonami policji przechodzili – jak sam określa – "ci lepszego sortu". – Krzyczało tak wiele osób, ale policjant podszedł tylko do mnie, mówiąc, że zakłócam zgromadzenie. Powiedziałem mu, że kłamie i uznałem, że skoro on kłamie, to i ja będę kłamał – opowiada. Pan Jan powiedział policjantowi, że nie ma przy sobie dowodu i podał zmyślone dane. Funkcjonariusz szybko przez krótkofalówkę ustalił, że osoba taka nie istnieje i postanowił pana Jana zabrać na komisariat przy Wilczej. Tam dowiedział się, że jego sytuacja jest bardziej skomplikowana niż pozostałych spisanych.
Na komisariacie na Wilczej dowiedziałem się, że nie tylko zakłócałem legalne zgromadzenie, ale też oszukałem władzę (za umyślne wprowadzenie w błąd organów upoważnionych do legitymowania grozi kara grzywny – przyp. red.). Ale to moje kłamstwo to była taka forma obrony wobec ich kłamstw.
Zbigniew Czarkowski wezwania do komisariatu na Dzielną może się spodziewać zupełnie z innego powodu. W jego przypadku nie chodzi o wykrzykiwanie haseł tylko o... trąbienie. I uwaga: trąbienie na terenie restauracji. Przy czym właścicielka restauracji o to trąbienie nie miała żadnych pretensji.
Byłem z przyjaciółmi w restauracji Kultura na Krakowskim Przedmieściu, konkretnie w restauracyjnym ogródku. Wraz z nami, jak się potem okazało, byli też policyjni tajniacy. Tak, przyszliśmy, aby zobaczyć, co się będzie działo. Mieliśmy przy sobie trąbki. Gdy marsz smoleński przechodził obok nas, ludzie skandowali "Lech Wałęsa!", a my zaczęliśmy trąbić. Nagle rzucili się na nas policjanci i oparli nas o ścianę. Było ich sześciu czy nawet ośmiu. Twierdzili, że robią to za wiedzą właścicielki restauracji, ale po chwili pojawiła się właścicielka i mówiła, że to nieprawda. Zażądali od nas dowodów osobistych. Potem przyszli z kartkami ze spisanymi danymi i kazali nam się pod tym podpisać. Ja, nauczony doświadczeniami z przeszłości, wolałem niczego nie podpisywać.
Jeszcze poważniejsza pod względem prawnym wydaje się sprawa Mikołaja Przybyszewskiego. On został spisany przez policję tuż po tym, jak na Placu Zamkowym wraz z grupą innych kontrmanifestantów na moment wyłamał barierki oddzielające ich od uczestników miesięcznicy.
W okolicach Zamku Królewskiego z małą grupką naszych działaczy staraliśmy się – w ramach obywatelskiego nieposłuszeństwa – przyblokować miesięcznicę smoleńską. Udało nam się jakoś otworzyć jedną barierkę i wbiegliśmy na teren przemarszu. W to miejsce czoło przemarszu jeszcze wówczas nie dotarło, ale była straż ochrony miesięcznicy. Dopadli nas, zaczęli nas szarpać. Na szczęście policja odgrodziła nas od tego smoleńskiego tłumu, bo zaczynało to wyglądać nieciekawie. A potem nas oczywiście wylegitymowano i od razu zapowiedziano wnioski do sądu.
– Z każdą kolejną demonstracją jesteśmy coraz bardziej zastraszani – tak wczorajsze wydarzenia podsumowuje Wojciech Król. On brał udział w kontrmanifestacji w rejonie Skweru Hoovera – tej teoretycznie nielegalnej, bo wobec niej zakaz wydał wojewoda. Ale Wojciech Król przekonuje, że te postanowienia wojewody są bez znaczenia. – Wojewoda próbuje nam uchylać te demonstracje, a my za każdym razem w sądzie obalamy te jego zakazy – przypomina.
Wczoraj, aby uniemożliwić nam dotarcie na Skwer Hoovera, zatrzymano nas już na ulicy Bednarskiej. Drogówka tłumaczyła, że potrzebna jest zgoda na przejazd. Trzymano nas w takiej niepewności od 16. Dopiero gdy zagroziliśmy, że za chwilę zrobimy "siting" na całej Bednarskiej i dopiero będzie się działo, to przyjechał ktoś ważniejszy z policji i prosił, żebyśmy jeszcze poczekali. Po czym przyszedł do nas z informacją, że wojewoda wydał zarządzenie zastępcze zabraniające nam tej demonstracji. Zupełnie bezprawnie, co sądy już stwierdzały parę razy. A nawet gdyby miał takie prawo, to takie zarządzenie mógłby wydać najwyżej 96 godzin przed demonstracją.
Czy to rzeczywiście tylko "porządkowe" wylegitymowanie, czy coś więcej – pewnie okaże się to w najbliższych dniach. Po poprzedniej miesięcznicy pierwsze przesłuchania kontrmanifestantów zaczęły się pod koniec czerwca, zaś niektórzy dowiedzieli się, że dopuścili się wykroczenia, bo stali i głośno krzyczeli.
