W ich relacjach absurd goni absurd. Bo zazwyczaj sami nie bardzo wiedzą, za co mają być ukarani. Jednak ponieważ wielu z nich nie po raz pierwszy zostało spisanych podczas kontrmanifestacji w Warszawie w miesięcznicę smoleńską, to wiedzą, co będzie dalej. W sumie nawet nie są zaskoczeni tym, że zostali spisani. Mówią jednak, że z miesiąca na miesiąc policja działa coraz ostrzej i coraz bardziej prowokacyjnie.
Dziennikarz zajmujący się tematyką społeczną, polityczną i kryminalną. Autor podcastów z serii "Morderstwo (nie)doskonałe". Wydawca strony głównej naTemat.pl.
44 "wybranych"
W trakcie poniedziałkowych kontrmanifestacji na Pl. Zamkowym i na Krakowskim Przedmieściu policja spisała dane w sumie 106 osób. Dziś rano, czyli po paru godzinach od ich wylegitymowania, okazało się, że 44 spośród nich mogą się spodziewać wezwania na stołeczną komendę policji przy ul. Dzielnej. O tym, że policja szykuje wnioski o ukaranie tych osób za wykroczenia, poinformował szef MSWiA Mariusz Błaszczak.
Komenda stołeczna wyjaśnia niewiele więcej – co takiego zrobiły te osoby, że mają być wobec nich skierowane wnioski o ukaranie. Jej rzecznik stwierdził tylko tyle, że chodzi m.in. o zakłócanie legalnego zgromadzenia lub aktu religijnego oraz o używanie wulgarnych słów. Nam udało się dotrzeć do 9 osób, które wczoraj zostały spisane podczas kontrmanifestacji smoleńskich. Większość z nich spodziewa się wezwania na Dzielną i propozycji przyjęcia mandatu w wysokości 500 zł. Większość też od razu zapowiada, że mandatu tego nie przyjmie. A zatem sprawa zakończy się w sądzie.
Paragraf się znajdzie
– Sytuacja jest o tyle kuriozalna, że ja nie wiem, za co zostałam spisana, bo nie popełniłam żadnego wykroczenia – mówi jedna z organizatorek kontrmanifestacji przy ulicy Karowej, Ewa Błaszczyk. Co ważne, ten protest był w pełni legalny. Wojewoda mazowiecki wydał zakazy dotyczące dwóch z trzech manifestacji zaplanowanych 10 lipca w rejonie Krakowskiego Przedmieścia – ta przy Karowej w okolicach pomnika Bolesława Prusa została oszczędzona. A jednak... Pani Ewa – jak wynika z jej relacji – po prostu stała obok niewłaściwej osoby.
Ewa Błaszczyk przyznaje, że wdała się przy tym w dyskusję z policjantem. Żądała bowiem, aby pouczył również Jarosława Kaczyńskiego, że swoim przemówieniem zakłóca legalne zgromadzenie swoich przeciwników. Jest przekonana, że otrzyma wezwanie na Dzielną, bo już kilka takich wezwań ma za sobą.
Do tej pory zazwyczaj chodziło o art. 52. kodeksu wykroczeń. Mówi on m.in. o tym, że za przeszkadzanie w organizacji lub przebiegu legalnego zgromadzenia grozi grzywna, kara ograniczenia wolności lub areszt do 14 dni. Gorzej jeśli na przykład stanie obok osoby z tubą zostanie uznane za zakłócanie aktu religijnego – wówczas w grę wchodzi już nie kodeks wykroczeń, lecz kodeks karny art. 195. No i nie areszt do 14 dni, lecz kara więzienia do 2 lat. Ewa Błaszczyk mówi, że do tej pory spotkanie z policjantami przy Dzielnej kończyło się propozycją przyjęcia mandatu w wysokości 500 zł. Jednak ona – ponieważ nie czuje się winna – z oferty nie skorzystała i tak samo zamierza zrobić również teraz. Pierwszej rozprawy w sądzie spodziewa się za miesiąc.
Wzmacniacz zarekwirowany, właściciel spisany
Wydarzenie z tubą i panią Ewą miało miejsce już po tym, jak policja wyłączyła nagłośnienie grupie demonstrantów zgromadzonych przy Karowej. I tu także nie obeszło się bez wylegitymowania. – Zostałem spisany jako osoba odpowiedzialna za sprzęt nagłośnieniowy – opowiada Maciej Bajkowski z Obywatelskiego Ruchu Demokratycznego. Jego zdaniem policja 10 lipca była dużo bardziej niż wcześniej nastawiona na to, by prowokować i doprowadzić do jakiejś eskalacji emocji wśród kontrmanifestantów.
I tu kolejny absurd – spisany został ten, który przez głośnik apelował o spokój i próbował zapanować nad emocjami tłumu.
Zakłócanie przez uciszanie
– Zakomunikowano mi, że dopuściłem się zakłócenia legalnego zgromadzenia, choć nie bardzo rozumiem, w jaki sposób miałbym to zrobić – opowiada Arkadiusz Szczurek, jeden z organizatorów akcji w pobliżu pomnika Prusa. Też legalnej, tak jak miesięcznica. – Ja tylko próbowałem uciszyć tłum – zapewnia i zarzeka się, że nie używał przy tym żadnych wulgaryzmów. Co jeszcze bardziej absurdalne – działo się to w momencie, gdy pochód z Jarosławem Kaczyńskim nie dotarł jeszcze w rejon ulicy Karowej, więc nie było nawet czego zakłócać!
– Może to była zamierzona prowokacja, może przejaw jakiejś paniki i rozkazu z góry, aby skłonić tłum do takich zachowań, które byłyby wykorzystane przeciwko nam – zastanawia się Arkadiusz Szczurek, który jest przekonany, że znajdzie się w gronie 44 "wybranych", którzy będą musieli stanąć przed sądem.
Zakłócanie zgromadzenia... po zgromadzeniu
Podobnie Kajetan Wróblewski z organizacji Obywatele Solidarnie w Akcji (OSA), który również zauważa zmianę w zachowaniu policji wobec kontrmanifestantów smoleńskich. – Zaczęli stosować taką metodę, że cokolwiek się powie podczas naszych zgromadzeń, zostaje to uznane za zakłócanie tej pisowskiej demonstracji – opowiada Wróblewski. On z kolei został spisany już po tym, jak zgromadzenie uczestników miesięcznicy smoleńskiej zostało rozwiązane.
"Bo krzyczałam najgłośniej"
O tym jak łatwo można było zostać uznanym za osobę zakłócającą legalne zgromadzenie przekonała się pani Janina (imię zmienione – uczestniczka kontrmanifestacji woli pozostać anonimowa). Ona na Plac Zamkowy przyszła wraz ze znajomymi, którzy w latach 80' wyemigrowali do USA i którzy zaszokowani obserwowali policyjny mur, jaki dzielił kontrmanifestantów od uczestników smoleńskiej miesięcznicy.
Ona sama też była zaszokowana tym, co usłyszała od policjantów. – Krzyczałam "Lech Wałęsa!". Cały tłum krzyczał, ale – przyznaję – ja rzeczywiście krzyczałam najgłośniej. Panowie policjanci podeszli do mnie i poprosili o dokumenty. Kiedy spytałam: "dlaczego?", powiedzieli: "bo pani najgłośniej krzyczała 'Lech Wałęsa!'" – opowiada pani Janina.
"Moje kłamstwo było formą obrony"
Pan Jan (również woli pozostać anonimowy) też wykrzykiwał "Lech Wałęsa". Ale nie tylko. Krzyczał też "Frasyniuk!", no i jeszcze "Witamy Ciemnogród!". To ostatnie hasło wykrzykiwał wtedy, gdy pomiędzy kordonami policji przechodzili – jak sam określa – "ci lepszego sortu". – Krzyczało tak wiele osób, ale policjant podszedł tylko do mnie, mówiąc, że zakłócam zgromadzenie. Powiedziałem mu, że kłamie i uznałem, że skoro on kłamie, to i ja będę kłamał – opowiada. Pan Jan powiedział policjantowi, że nie ma przy sobie dowodu i podał zmyślone dane. Funkcjonariusz szybko przez krótkofalówkę ustalił, że osoba taka nie istnieje i postanowił pana Jana zabrać na komisariat przy Wilczej. Tam dowiedział się, że jego sytuacja jest bardziej skomplikowana niż pozostałych spisanych.
"Wolałem niczego nie podpisywać"
Zbigniew Czarkowski wezwania do komisariatu na Dzielną może się spodziewać zupełnie z innego powodu. W jego przypadku nie chodzi o wykrzykiwanie haseł tylko o... trąbienie. I uwaga: trąbienie na terenie restauracji. Przy czym właścicielka restauracji o to trąbienie nie miała żadnych pretensji.
Według relacji Zbigniewa Czarkowskiego fakt, iż odmówił podpisania karteczki policjantów zdenerwował. – Grozili, że nie oddadzą dowodów. Nie chcieli się przedstawić. Jak już pokazywali blachy, to tak, żeby nie było widać numeru – opowiada. Wtedy na miejscu pojawił się prawnik Obywateli RP i za jego radą Czarkowski podpisał: i karteczkę z danymi, i postanowienie o... zaborze trąbki. Teraz zaś czeka i na zwrot trąbki, i na decyzję, co dalej w jego sprawie.
Obywatelskie nieposłuszeństwo
Jeszcze poważniejsza pod względem prawnym wydaje się sprawa Mikołaja Przybyszewskiego. On został spisany przez policję tuż po tym, jak na Placu Zamkowym wraz z grupą innych kontrmanifestantów na moment wyłamał barierki oddzielające ich od uczestników miesięcznicy.
Można powiedzieć, że jako jeden z niewielu spośród wczoraj wylegitymowanych dokładnie wie, dlaczego tak się stało.
Przybyszewski mówi, że zdawał sobie sprawę, iż za próbę zablokowania przemarszu czekają go konsekwencje prawne. – Na tym polega idea obywatelskiego nieposłuszeństwa – kwituje.
"Żebyśmy nawet nie próbowali się odzywać"
– Z każdą kolejną demonstracją jesteśmy coraz bardziej zastraszani – tak wczorajsze wydarzenia podsumowuje Wojciech Król. On brał udział w kontrmanifestacji w rejonie Skweru Hoovera – tej teoretycznie nielegalnej, bo wobec niej zakaz wydał wojewoda. Ale Wojciech Król przekonuje, że te postanowienia wojewody są bez znaczenia. – Wojewoda próbuje nam uchylać te demonstracje, a my za każdym razem w sądzie obalamy te jego zakazy – przypomina.
W końcu policja przepuściła kontrmanifestantów na Skwer Hoovera, ale wkrótce – jak relacjonuje Wojciech Król – zaczęła ich spisywać i zastraszać, żebyśmy nawet nie próbowali się odzywać w trakcie przemarszu miesięcznicy. – W kulminacyjnym momencie, gdy przechodził marsz, każdy z nas został otoczony przez policjantów. Mnie zaszczyciło 6 funkcjonariuszy i dwóch nagrywających na kamerę, abym nie mógł się ruszyć. Gdy wcześniej zostałem spisany, mętnie tłumaczono, że jest to tylko kwestia porządkowa – opowiada.
"...do 2 lat pozbawienia wolności"
Czy to rzeczywiście tylko "porządkowe" wylegitymowanie, czy coś więcej – pewnie okaże się to w najbliższych dniach. Po poprzedniej miesięcznicy pierwsze przesłuchania kontrmanifestantów zaczęły się pod koniec czerwca, zaś niektórzy dowiedzieli się, że dopuścili się wykroczenia, bo stali i głośno krzyczeli.
Teraz wiadomo, że 8 osób miałoby odpowiedzieć za zakłócanie uroczystości religijnych. A to już znacznie więcej niż wykroczenie – to przestępstwo.
uczestniczka jednej z kontrmanifestacji smoleńskich
Stałam na takim podwyższeniu, na drabince. Obok mnie stała koleżanka, która w ręku trzymała taką tubę. No i podszedł do mnie policjant i powiedział: "proszę zejść, spiszę panią, bo istnieje ryzyko, że pani tej tuby użyje". Czyli de facto zostałam spisana za ewentualność popełnienia rzekomego wykroczenia. Ja przez tę tubę nie przemawiałam, nie miałam jej nawet w ręce.
Maciej Bajkowski
uczestnik jednej z kontrmanifestacji smoleńskich
Zarekwirowali nam wzmacniacz, którego używaliśmy podczas legalnej demonstracji. To dość absurdalne, bo ten system nagłośnieniowy służył nam m.in. do tego, aby apelować do uczestników kontrmanifestacji, by nie zakłócali modlitw czy przemówienia Jarosława Kaczyńskiego.
Arkadiusz Szczurek
uczestnik jednej z kontrmanifestacji smoleńskich
Dopiero po pewnym czasie zorientowałem się, że mój mikrofon przestał działać. Policja weszła na teren naszej manifestacji i odłączyła nam wzmacniacz, jakby chodziło o to, aby utrudnić nam panowanie nad tłumem. A my nie zamierzaliśmy zakłócać przemówienia Jarosława Kaczyńskiego – zresztą jego zgromadzenie jeszcze w ten rejon wówczas nie dotarło. Czyli zostałem spisany za zakłócanie zgromadzenia, którego jeszcze nie było, co uznaję za prowokację i szykuję kroki prawne.
Kajetan Wróblewski
uczestnik jednej z kontrmanifestacji smoleńskich
Jeden policjant zabrał mi dowód osobisty. Inny szarpał za nogawki, żebym zszedł z drabinki i nie zakłócał zgromadzenia. Zapytałem, czy jest jakiś przepis, który nie pozwala na wylegitymowanie obywatela stojącego na drabince, ale policjanci nie umieli mi powiedzieć. Potem wrócił tamten policjant, który już wcześniej kazał mi zejść z drabinki i zażądał ode mnie dowodu osobistego. Tłumaczyłem, że dowód zabrał mi już wcześniej jego kolega, ale nie docierało. Tak jak nie docierało, że zgromadzenie PiS jest już rozwiązane, więc nie ma czego zakłócać.
Uznano to za zakłócanie legalnego zgromadzenia. Byłam i wciąż jestem w szoku, że za słowa "Lech Wałęsa" można w demokratycznym państwie być wyprowadzoną przez policję. Na własnej skórze poczułam, że naprawdę w tym państwie jestem gorszym sortem.
Na komisariacie na Wilczej dowiedziałem się, że nie tylko zakłócałem legalne zgromadzenie, ale też oszukałem władzę (za umyślne wprowadzenie w błąd organów upoważnionych do legitymowania grozi kara grzywny – przyp. red.). Ale to moje kłamstwo to była taka forma obrony wobec ich kłamstw.
Zbigniew Czarkowski
spisany przez policję w trakcie kontrmanifestacji
Byłem z przyjaciółmi w restauracji Kultura na Krakowskim Przedmieściu, konkretnie w restauracyjnym ogródku. Wraz z nami, jak się potem okazało, byli też policyjni tajniacy. Tak, przyszliśmy, aby zobaczyć, co się będzie działo. Mieliśmy przy sobie trąbki. Gdy marsz smoleński przechodził obok nas, ludzie skandowali "Lech Wałęsa!", a my zaczęliśmy trąbić. Nagle rzucili się na nas policjanci i oparli nas o ścianę. Było ich sześciu czy nawet ośmiu. Twierdzili, że robią to za wiedzą właścicielki restauracji, ale po chwili pojawiła się właścicielka i mówiła, że to nieprawda. Zażądali od nas dowodów osobistych. Potem przyszli z kartkami ze spisanymi danymi i kazali nam się pod tym podpisać. Ja, nauczony doświadczeniami z przeszłości, wolałem niczego nie podpisywać.
Mikołaj Przybyszewski
uczestnik kontrmanifestacji smoleńskiej
W okolicach Zamku Królewskiego z małą grupką naszych działaczy staraliśmy się – w ramach obywatelskiego nieposłuszeństwa – przyblokować miesięcznicę smoleńską. Udało nam się jakoś otworzyć jedną barierkę i wbiegliśmy na teren przemarszu. W to miejsce czoło przemarszu jeszcze wówczas nie dotarło, ale była straż ochrony miesięcznicy. Dopadli nas, zaczęli nas szarpać. Na szczęście policja odgrodziła nas od tego smoleńskiego tłumu, bo zaczynało to wyglądać nieciekawie. A potem nas oczywiście wylegitymowano i od razu zapowiedziano wnioski do sądu.
Wojciech Król
uczestnik jednej z kontrmanifestacji smoleńskich
Wczoraj, aby uniemożliwić nam dotarcie na Skwer Hoovera, zatrzymano nas już na ulicy Bednarskiej. Drogówka tłumaczyła, że potrzebna jest zgoda na przejazd. Trzymano nas w takiej niepewności od 16. Dopiero gdy zagroziliśmy, że za chwilę zrobimy "siting" na całej Bednarskiej i dopiero będzie się działo, to przyjechał ktoś ważniejszy z policji i prosił, żebyśmy jeszcze poczekali. Po czym przyszedł do nas z informacją, że wojewoda wydał zarządzenie zastępcze zabraniające nam tej demonstracji. Zupełnie bezprawnie, co sądy już stwierdzały parę razy. A nawet gdyby miał takie prawo, to takie zarządzenie mógłby wydać najwyżej 96 godzin przed demonstracją.