Jarosław Kaczyński w trakcie miesięcznicy smoleńskiej miał ubaw po pachy.
Jarosław Kaczyński w trakcie miesięcznicy smoleńskiej miał ubaw po pachy. Fot. Twitter.com / @PSzubartowicz

Na świecie jest milion lepszych miejsc do radości niż Polska, bo nigdzie śmiech nie urasta do takiej rangi. Gdzie bywa tematem tabu albo wręcz przestępstwem. A mimo to prezes Kaczyński pozwolił sobie na radość w miejscu dla swoich wyznawców najświętszym, gdzie niezbędna jest martyrologiczna powaga. Na swoje szczęście lider PiS na miesięcznicach smoleńskich funkcjonuje niczym faraon. Czołobitni poddani nie widzą jego prawdziwych emocji, odbierają tylko wyreżyserowany przekaz.

REKLAMA
Pamiętacie ten lament? Był tak donośny, że gdzieniegdzie jeszcze go słychać. Pogłos tego wrzasku sunie niczym Pendolino po wyżynie smoleńskiej. To oburzeni prawacy. Śmiertelnie obrażeni rzekomym brakiem szacunku dla ofiar katastrofy ze strony najwyższych władz państwowych. Porażeni beztroską państwa, kiedy załamał im się świat.
Pierwszy był Donald Tusk, który dla prawej części polskiego piekiełka zachował się niegodnie już w Smoleńsku. Lista zarzutów była bardzo długa. Po pierwsze – spoufalał się z mordercą Putinem. Przecież każdy wie, że Putin chciał pozbyć się Kaczyńskiego. Po drugie – śmiał się. Słynne zdjęcie, które nawet trafiło na okładkę tygodnika "wSieci", przedstawiające Tuska z profilu, w niejasnej sytuacji, mogące przedstawiać mimikę jego twarzy w milionie kontekstów (w tym początkowej fazie grymasu na widok Putina, a co!), jest ostatecznym dowodem. Po trzecie – był po prostu Tuskiem.
logo
Na premiera posypały się gromy, ale to nic w porównaniu z lamentem, który podniósł się kilka dni później, kiedy trumny przyleciały do Polski. Pełniący obowiązki prezydenta Bronisław Komorowski śmiał się na lotnisku. A tak przynajmniej widzieli ci, którzy chcieli to zobaczyć. Dla wielu to było jawne przestępstwo, zdrada Polski. Wobec takich zarzutów dziwne, że w ogóle wygrał wybory.
Minęło siedem lat z niewielkim okładem. O obrazie w wykonaniu byłych premiera i prezydenta pamiętają już tylko najbardziej zajadli prawicowi użytkownicy Twittera, gotowi w każdej chwili zmasakrować lewaków.
I nagle pojawia się on, cały na czarno. Jarosław Kaczyński. Lider PiS siedem lat po tragedii nadal prowadzi swoją grę. Ciągle nosi czarne krawaty, ciągle manifestuje żałobę, ciągle opowiada o śmierci brata. Ciągle, ale rzadko – bo tylko co miesiąc, dziesiątego dnia każdego kolejnego. A przecież minęło już tyle czasu. Prezesowi warto przypomnieć słowa ojca Grzegorza Kramera, całkowicie apolityczne:

Jednak żałoba musi się w pewnym momencie skończyć. Nie można nią (i w niej) żyć do śmierci. Kończy się to tym, że w pewnym momencie stajemy się ludźmi, którzy nie głoszą życia, ale śmierć. Kończy się to tym, że wydaje się nam, iż brnąc w jeszcze większą żałobę "wskrzesimy" zmarłego. Tak się jednak nie dzieje, a nasza frustracja powiększa się. Wtedy każdy napotkany człowiek, który cieszy się życiem, i nie podziela naszego stanu staje się wrogiem. Ludzie, którzy sprzeciwiają się naszemu stanowi (również dla naszego, ale i ich dobra) stają się rozdrażnieni. Żałoba, która miała nam pomóc staje się zarzewiem kolejnej śmierci.

Ale Jarosław nie odpuszcza. I warto dodać, że noszenie tej żałoby dla prezesa PiS musi być wyjątkowo trudne, bo na co dzień o żałobie łatwo zapomnieć, zwłaszcza po tych kilku tysiącach wschodów i zachodów słońca. Jest przecież tyle lepszych tematów. Można brylować na kongresie partii żartami o Chruszczowie, można czytać listy od wyborców na Nowogrodzkiej, można oglądać rodeo do świtu. Nie wiadomo tylko, w jaki sposób Kaczyński łączy codzienne przyjemności z noszeniem żałoby. Stawiałbym, że w ogóle jej nie nosi, ale to tylko moja opinia. To znaczy oczywiście, że ją nosi. Ale na pokaz. A pokaz w jego przypadku przekłada się na głosy przy wyborczej urnie.
Ale i tak wytrawnemu politykowi, jakim niewątpliwie jest Jarosław Kaczyński, zdarzają się wpadki. Momenty słabości. I wczoraj w trakcie 87. miesięcznicy smoleńskiej prezes delikatnie się uśmiechnął. Dał wyraz swojemu zadowoleniu. A ponieważ otaczali go sami partyjni klakierzy, nie było już ucieczki. Jak prezes się śmieje, to i my. Tak zaczęła się smoleńska karuzela śmiechu. Zaśmiał się prezes, zaśmiała się nieodstępująca go na krok rzeczniczka Beata Mazurek. Uśmiechnięty od ucha do ucha był Dominik Tarczyński, który stał w drugiej linii – zgodnie z jego polityczną rangą, bo to wciąż polityk z drugiego szeregu. A że z wielkim parciem na szkło i jeszcze większą ochotą na awans do pierwszej ligi, to i ochoczo się śmiał, tak jak prezes. Wszystko, żeby się przypodobać.
logo
Widzicie mistrza czwartego planu? Fot. Twitter.com / @PSzubartowicz
Bo śmiech prezesa jest dla jego klakierów zaraźliwy. Mieliśmy tego namiastkę właśnie podczas wspominanego już kongresu PiS, kiedy jego żart o Chruszczowie – całkowicie spalony – rozbawił setki delegatów. Albo kiedy prezes zauważył coś zabawnego w tablecie. Sprzęt po chwili wędrował z rąk do rąk po sali sejmowej i każdy był wyjątkowo rozbawiony. Chociaż wątpię, że ten historyczny list, jak się okazało, rozbawił każdego.
Klakierzy na miesięcznicy śmieją się tak jak prezes, bo doskonale wiedzą, że cała ta szopka to pic na wodę. Może nawet to ich bawi. Problem w tym, że wydarzenie, na którym prezesowi jest do śmiechu, wielu Polaków traktuje śmiertelnie poważnie. Bo kiedy prezes skończy już się śmiać, staje na krzesełku i opowiada (tym razem po raz osiemdziesiąty siódmy), że "jesteśmy coraz bliżej prawdy" w kwestii Smoleńska. Ci ludzie nie rozumieją, że Smoleńsk to dla prezesa idealny króliczek. Którego on nigdy nie dogoni, bo co im wtedy powie.
Ci sami ludzie traktują katastrofę smoleńską jak wydarzenie z sfery sacrum. W pochodzie smoleńskim widzą religijną powinność, której symbolami są policyjne kamizelki i metalowe barierki. Gdyby zobaczyli, że Jarosław Kaczyński śmieje się na miesięcznicy smoleńskiej, z początku byliby zagubieni. Później zapewne uznaliby to za obrazoburcze zachowanie. Rzecz w tym, że nie zobaczą tego. Kaczyński, w smoleńskim pochodzie oddzielony od wyborców szczelnym kordonem swoich partyjnych klakierów, jest niewidoczny. Porusza się niczym faraon w lektyce. Dostrzec go można właściwie tylko wtedy, kiedy wspina się na podest, żeby przemówić. Ale wtedy już ma poważną minę. Nie zobaczą tego śmiechu też w mediach – bo śledzą tylko te przychylne rządowi, które nigdy tego nie pokażą. A wszystko dzieje się w kraju, w którym urazić drugą osobę można dosłownie wszystkim – nawet śmiechem.
Kto wie, może to ta bezkarność tak bawi prezesa i jego klakierów.